Luźne notatki z „Dziennika” Gombrowicza

Rok 1953 – Polacy wszystko muszą rozpatrywać przez pryzmat komunizmu, w odniesieniu do tej rzeczywistości, która przygniata swoją totalnością. Polski katolicyzm też (sam) się określa przez stosunek do komunizmu: „Bóg stał się pistoletem, z którego pragniemy zastrzelić Marksa” (s. 46).

List czytelniczki o konieczności wiary w wiarę. Muszę nie tyle wierzyć, ile wierzyć w wiarę, żeby wierzyć. Cofnięcie się w akt woli (nacisk położony na akt woli, nie wiary). Konieczność stwarzania w sobie rzeczywistości wiary (perspektywa antropocentryczna).

Z katolicyzmem łączy Gombrowicza: „przenikliwe wyczucie piekła, zawartego w naturze naszej i jego lęk przed nadmierną dynamiką człowieka” (s. 50). Nieufność wobec ludzkiej wolności, która wybuchła wielką, masową wolą (Schopenhauer, Nietzsche) i w postaci totalitarnych okrucieństw zaczęła samą siebie pożerać.

Gombrowicz, w miejsce człowieka integralnego, sygnalizuje potrzebę człowieka „nieuchwytnego, będącego grą sprzeczności, fontanną wytryskającą z antynomii, systemem nieskończonej kompensacji” (s. 50).

Na pogrzebie kolegi z pracy (urzędnika): „każdy dźwigał siebie jak torbę wypełnioną zgonem”.

(Francuska) filozofia śmierci nie ma w sobie autentyzmu. Gdyby miała – ci filozofowie nie mogliby z przejęcia jeść, ani spać, a oni chadzają do kina. Śmierć jest w swej istocie nieoswajalna. A te myśli o śmierci same się myślą, bez podmiotu (po heglowsku). To, co rzeczywiście próbujemy oswajać (czy myśleć o tym realnie) to powolne umieranie – czyli proces starzenia się. W starzeniu najbardziej żałujemy nie utraty biologicznej młodości, nie wieku, ale wdzięku, piękna, urody młodości. Między fazami życia – wstępującą (do 30-tki) i zstępującą (po 30-tce) zieje taka przepaść, że ludzie młodzi i starzy powinni mówić w zupełnie innych językach. Tymczasem tak się nie dzieje. Czy to dlatego, że młodzi lekceważą piękno swej młodości, a wręcz go w sobie nie lubią (to właśnie jest w nich najpiękniejsze)? Byłby to paradoks – nigdy nie spotykamy się z radością, jaką daje uroda (w młodości ją lekceważymy, w starości już jej nie mamy). Ale i w fazie dekadencji można znaleźć nadzieję, jakąś linię łączącą nas z tym, co wydawałoby się utracone. Jakiś wachlarz nowości, możliwości. Stwarzania siebie. W sztuce?

Sztuka to cmentarzysko (Boy) – z tysiąca chorych, niedokończonych, nieurzeczywistnionych – najwyżej dwóch zaistnieje. Sztuka to nic innego jak przetwarzanie choroby w zdrowie. Sama w sobie jest dekadencją, samotnością, wygnaniem (polemika z Cioranem, który użalał się nad twórcami emigracyjnymi).

„Czyż kiedykolwiek człowiek przebywał gdzie indziej, niż w sobie?” – w nawiązaniu do kwestii wygnania, wydziedziczenia (polskich) emigrantów – wg Gombrowicza człowiek jest sam sobie ojczyzną, nie miejsce (domy, pola, kwiaty, drzewa), a on sam – jego wnętrze, przeżycia, jego autokreacja (s. 95).

G. walczy o „głębszy sens życia i jego piękność” (s. 96). Walczy o autentyczność, autokreację, życie, bycie sobą.

„Wieczne oczekiwanie na życie, które zaczyna się ‘jutro’” (s. 105).

Myśl, że poza pewną granicą zło przestaje ważyć. Człowiek, który w normalnych warunkach nie zabiłby muchy, zabija w obozie ludzi. Dzieje się tak dlatego, że w warunkach lagrowych jest to codziennością – realnością tak powszechną i tak w gruncie rzeczy banalną – że niemal nie sposób jej nie ulec.

Na s. 146-148 G. przedstawia główne idee i założenia swojej twórczości (np. że człowiek jest większy od idei, które stwarza).

Jako ludzie dążymy do określania, definiowania rzeczywistości, ale to z kolei nas samych zniewala, zawęża, ogranicza. Więc instynktownie uciekamy z tego więzienia formy, bronimy się przed zamknięciem w definicji. I w gruncie rzeczy tak w kółko. Niemniej jednak między tymi dwiema sferami, tendencjami jest jeszcze przestrzeń pośrednia – niedookreślenia, niedokończenia, stawania. To w niej chce się poruszać Gombrowicz, ją chce ujawniać, bo tam kryje się prawda o nas samych, o życiu, o rzeczywistości. Oczywiście ujmując człowieka w prawdzie jego niedookreślenia – znów wpadamy w pułapkę formy, bo jednak definiujemy go jako niedookreślonego właśnie. Gombrowicz miał równie intensywną samo-świadomość jak Nietzsche, który proklamując rozmaite nihilistyczne tezy, negując klasyczne wartości – w języku tych wartości się wypowiadał (znana aporia: jeżeli nie ma prawdy, to przynajmniej to zdanie jest prawdziwe).

Gombrowicza fascynuje to co się stwarza, a nie to co stworzone. To jest i heraklitejskie, i heglowskie. Gra sprzecznych, ukrytych sił to znów Freud. Również tłumaczenie różnych zachowań mechanizmem kompensacji. Teza, że kultura jest produktem niespełnionego życia, że życie przetwarzane jest w kulturę na skutek dekadencji (i tylko jeden czy dwóch na dziesięciu ma to szczęście czy talent z materii życiowych klęsk wytworzyć sztukę).

Egzystencjalne intuicje G. pojawiają się również u Sartre'a. Ale Gombrowicz trafnie zauważa: „Z nikim nie podpisywałem kontraktu na dostawę idei”. Jemu chodzi o przetwarzanie unoszących się w powietrzu idei w specyficzny, niepowtarzalny, gombrowiczowski styl. O swoistą mieszankę motywów i wątków, które oryginalnie wyeksponowane – umożliwią nowe spojrzenie, dadzą nową jakość.