„Barbarzyńca w ogrodzie” (1962 r.) to pierwszy tom Herbertowskiego tryptyku o dziedzictwie kultury europejskiej. Już po lekturze kilku tekstów zamieszczonych w zbiorze możemy się przekonać, że Herbert był nie tylko wybitnym poetą, ale i znakomitym eseistą. Jego eseje urzekają stylem i zadziwiają erudycją. Są ucztą – zarazem duchową i zmysłową (zgodnie z założeniem autora, że metafizyczne piękno przejawia się w fizycznej materii).
Ogólnie biorąc tematy „Barbarzyńcy…” są trzy – malarstwo, architektura, historia. Areną opowieści – Włochy i Francja.
Arles, Prowansja
Po chwilowym zstąpieniu w głąb dziejów, do jaskini Lascoux (gdzie paleolityczne malowidła odkryli w 1940 r. chłopcy z pobliskiego Montignac) i oglądaniu prehistorycznych byków, krów i ptaków, poeta-eseista zabiera nas do Prowansji, do Arles. Tam rozmawia ze staruszkiem pamiętającym van Gogha. Jak wiemy, wielki malarz spędził w Arles kilka miesięcy w 1888 r. – zanurzony w świetle prowansalskiego słońca. Tworzył intensywnie, z pasją, niechciany i nierozumiany przez lokalną społeczność, która w końcu wysłała go do domu wariatów. „Il était drôle!” – powie o nim starzec. „Biegał po polach z wielkimi płótnami, a włosy miał jak marchewka”.
Miasteczko, które odrzuciło geniusza i nie poznało się na jego dziełach, porusza Herberta swym nieodpartym urokiem (mimo rozczarowania ignorancją mieszkańców). Atrakcją tej starożytnej osady położonej w Dolinie Rodanu jest m.in. dawna rzymska nekropolia Alyscamp, której van Gogh poświęcił minicykl obrazów, a jeden z poetów napisał: „W Arles, gdzie jest Alyscamp, cień i czerwień na różach, i jasność dnia trzymają straż nad słodyczą rzeczy”.
Sam Herbert kwestionuje wprawdzie ten opis (Alyscamp to „zbiór starych kamieni i drzew – surowy i patetyczny jak zmarmurzony tom historii”), ale ulega urzeczeniu okolicą, choćby pisząc o smagającym ją wietrze, który „przynosi zapach lawendy, spiekoty i migdałów”.
W miodowym powietrzu Orvieto
Po fragmencie poświęconym Frédéricowi Mistralowi – „Wergiliuszowi Prowansji”, „ostatniemu trubadurowi”, nobliście z 1904 r. – przenosimy się do Włoch, do „brązowo-złotego” Orvieto, które wygląda jak „załącznik do katedry”. Herbert zwiedza katedrę (z XIV w.), a zwłaszcza kaplicę San Brizio, gdzie podziwia freski Fra Angelico oraz Luki Signorellego. Wizja Sądu Ostatecznego autorstwa tego malarza olśniewa go bardziej niż dzieło Michała Anioła w Sykstynie.
„Na razie jednak sąd nie spełnia się nad miastem” – konstatuje poeta i daje cudowny opis południowego bezruchu: „Przeraźliwa cisza południa. Rolety opuszczone, miasto śpi, domy też. Pod tynkiem unosi się i opada zwolniony oddech kamieni. Pod bramą dwa czarne krzesła jak trumny oparte u stolarza pod ścianą. Ulice są puste, tylko na murkach śpią koty. Dotknięte ręką otwierają oczy, w których jak na zatrzymanych zegarach zapisane jest nieruchomo południe, wąską wskazówką źrenicy (…) W miodowym powietrzu Orvieto śpi spokojnie jak jaszczurka”.
Pobyt w Orvieto okazuje się wstępem do wspaniałej opowieści o Sienie i Florencji – dwóch średniowiecznych potęgach rywalizujących ze sobą politycznie i kulturowo (zwłaszcza o dominację w Toskanii).
Pod słońcem Toskanii
Siena, poplątana topograficznie jak „gwiazda lub meduza”, została założona w 30 r. przed Chrystusem (jako kolonia rzymska). Po czasach panowania Longobardów i Franków stała się samodzielną republiką z wybieralną radą miejską (Signoria) oraz ograniczanym konstytucją władcą (Podesta). Od XIII w. mogła się chlubić zjawiskową katedrą (wzniesioną wcześniej niż florencka Duomo).
Herbert opowiada o sieneńskich artystach – Ducciu i Giotcie. Konfrontuje ich style, sposób tworzenia i bycia. Duccio di Buoninsegna był ascetą, Giotto – czerpał z uroków życia. Poeta, wbrew krytykom, wyżej ceni pierwszego, nazywa go „chrześcijańskim Sofoklesem, który zmuszał do wzruszenia nawet kamienie”.
Inną bohaterką Sieny była dominikanka Katarzyna – prosta dziewczyna (25 dziecko farbiarza), która została mistyczką i świętą. Jej mistycyzm był „zaprawiony fuoco i sangue – ogniem i krwią”. Pomagała trędowatym i miała podobno pewien wpływ na możnych ówczesnego świata (choć według ustaleń Herberta – jej rola polityczna jest przeceniana).
W 1348 r. zwaśnione strony (Sienę i Florencję) pogodziła na jakiś czas dżuma – wielka czarna zaraza, która zebrała przerażające żniwo, pochłaniając 1/3 ludności Europy. W samej Sienie ocalał zaledwie co czwarty mieszkaniec (porównajmy to z obecną „epidemią”). Miasto wilczycy (legenda o jego założycielu – Seniuszu, synu Remusa) zaczęło chylić się ku upadkowi. „Gnicie i zgroza”, a potem nękanie polis przez Francuzów i Hiszpanów znalazły finał w oblężeniu i zdobyciu miasta przez Florentczyków (w XVI w.). Herbert pisze, że Siena umierała z fantazją, inicjując w obliczu nieszczęścia spontaniczny karnawał – zakończony exodusem tych, którzy chcieli ją opuścić (zdobywcy wielkodusznie na to przyzwolili).
A oto jak z miastem żegnał się narrator, w zamyśleniu popijając Chianti:
„Znad kamieni unoszą się białe płomyki upału (…) Nad Piazza del Campo – luna plena (pełny księżyc). Kształty tężeją. Między niebem a ziemią napięta struna. Taka chwila daje dojmujące uczucie zastygłej wieczności. Umilkną głosy, powietrze zamieni się w szkło. Zostaniemy tak wszyscy utrwaleni: ja podnoszący szklankę wina do ust, dziewczyna w oknie poprawiająca włosy, staruszek sprzedający pod latarnią pocztówki, a także plac z ratuszem i Siena”.
I jeszcze cytat z włoskiego poety Ungarettiego (w przekładzie Herberta):
„Znów widzę twoje powolne usta
nocą morze wychodzi im naprzeciw
Nogi twych koni w agonii zapadają się
w moje ramiona śpiewające
Widzę sen znów przynosi
nowe kwitnienie i nowych umarłych
Zła samotność, którą każdy kochający w sobie odkrywa
jak grób rozległy
oddziela mnie na zawsze od ciebie
Kochana w dalekich utopiona lustrach”.
Łańcuch górski wzniesiony ręką człowieka
Z Włoch powracamy do Francji, żeby razem z autorem podziwiać i analizować fenomen gotyckich katedr – szczególnie w aspekcie architektonicznym. Paryż, Chartres, Tours, Lyon, Rennes, Amiens, Beauvais – „miliony ton kamienia, łańcuch górski wzniesiony ręką człowieka”. Średniowieczna Francja wybudowała ok. 80 wysokich na kilkadziesiąt metrów katedr, gigantycznym wysiłkiem całego społeczeństwa.
Herbert przytacza sporo szczegółów związanych z organizacją budowy, pisze o funkcjach pełnionych przez budowniczych, o ich specjalizacjach, wynagrodzeniu, o sposobach finansowania takich przedsięwzięć (pieniądze z kwest – sprzedaż relikwii, mecenat rozmaitych instytucji), o źródłach pozyskiwania materiału (nieraz czerpano go z odkopanych miast, z ruin dawnych budowli – w myśl francuskiego przysłowia: „Zamek zburzony jest w połowie zamkiem zbudowanym”). O rozwiązaniach natury logistycznej (np. jak dostarczyć materiał), o rusztowaniach, które przypominały „jaskółcze gniazda zawieszone na ogromnej wysokości”.
Czas wznoszenia tych wspaniałych świątyń wynosił od 50 do 100 lat. Do dziś są one dumą Europy i wyrazem świetności epoki, którą niesłusznie przyjęło się w naszych czasach utożsamiać z regresem, zacofaniem.
Katarzy i templariusze
W swoich esejach Herbert przybliża nam również ciekawe aspekty historii, proponując pochylenie się nad losem albigensów oraz templariuszy. Pierwsi byli ruchem religijno-społecznym, drudzy – zakonem rycerskim. Oba środowiska wywodziły się z Kościoła, ale zaproponowały autorskie interpretacje chrześcijaństwa, w związku z czym zostały uznane przez Kościół za heretyckie.
Albigensi (albo inaczej: katarzy) wpisali się swoją koncepcją w starą tradycję gnostycyzmu (zoroastrianizm, manicheizm). Gnoza zakłada dualizm – wieczny konflikt między dobrem i złem jako równoprawnymi siłami. Struktura ontologiczna gnostyckiego uniwersum to „zawrotna drabina hipostaz łącząca niebo z ziemią”. Im bliżej jesteśmy materii, tym większy nasz grzech i cierpienie. Stąd wynika potrzeba ascezy, wyrzeczenia się cielesności. Chrystus nie miał nic wspólnego z ciałem, był cały duchem – bezcielesną emanacją Najwyższego. Człowiek to amalgamat ducha i materii (czyli nicości). Według albigensów materia ulegnie zniszczeniu w wielkim pożarze, którym skończy się świat (czy wtedy wszyscy zostaną zbawieni?). Wbrew domysłom – u katarów nie ma magii, tajemnych rytuałów, alchemii. Jest idea nieskazitelnej czystości (dla tzw. doskonałych, którzy dostąpią sakramentu chrztu – consolamentum), która jednak nie wyklucza kalania się materią (np. podczas opieki nad chorymi). Ta sprzeczność wskazuje na przywiązanie katarów do nauki Jezusa. Mimo to więcej znajdziemy różnic. Np. w kwestii grzechu. Albigensi uważali, że Bóg cierpi z powodu ludzkich przewin, ale nigdy za ich popełnianie nie karze. Ponadto wierzyli w reinkarnację.
Czy katarowie byli heretykami, czy może twórcami nowej religii? – zapytuje Herbert i jako ten, który pragnie być po stronie przegranych – opowiada dzieje ich klęski. Krucjata przeciw kacerzom, na której czele stanął niejaki Monfort – lew wypraw krzyżowych – znaczona była śladami krwi (Béziers, Carcassonne, Tuluza). Tuluscy albigensi wprawdzie się wybronili (po wielomiesięcznym oblężeniu), ale zagłada ruchu i tak okazała się nieunikniona.
XIII i XIV w. to czas Inkwizycji, o której niejednego się dowiadujemy. Organizowana przez nadgorliwych dominikanów budziła kontrowersje nawet w łonie Kościoła. Przejmuje wizja psów (Domini canes) zagryzających heretyków (wilki). Inkwizytor mógł mieć pod sobą 80 ludzi, a podlegał jedynie papieżowi. Miał więc ogromną, autonomiczną władzę. Herbert wspomina o surowym Bernardzie Gui. Nazwisko brzmi nam znajomo – przecież ta postać pojawia się na kartach „Imienia róży”! Gui napisał podręcznik dla inkwizytorów. Tekst jest zimną, logiczną instrukcją – jak przesłuchiwać odstępców od wiary.
Opowieść o templariuszach wydaje się mniej zajmująca. Herbert stawia się w roli ich adwokata i proponuje konwencję przemówienia na sali sądowej. Forsuje tezę, że templariusze zostali znienawidzeni przez swą sprawność ekonomiczną. Pogrążyły ich intrygi Filipa Pięknego (króla Francji), choć początkowo cieszyli się poparciem hierarchów Kościoła. Papież Klemens V, którego Filip nakłaniał w Poitiers do zwalczania zakonu, odnosił się do monarchy z rezerwą. Nie zapobiegło to haniebnym torturom. Wielu templariuszy na skutek oskarżeń o czary, kult bożka Bafometa czy spiskowanie z Saracenami – spłonęło na stosach. Autor zauważa, że cierpieli podwójnie, ponieważ w mentalności tamtych ludzi ogień fizyczny był zaczątkiem ognia wiecznego, piekielnego. Męce fizycznej towarzyszyła zatem męka duchowa. Niebo („chłodne, milczące masy powietrza”) w tej tragicznej sytuacji wydawało się odległe, niedostępne.
Wyznanie miłości: Piero della Francesca
Ostatnia część książki to wyznanie miłości. Herbert pisze, że gdyby miał wskazać jednego tylko malarza spośród wielu, którzy wzbudzają w nim zachwyt i wzruszenie, byłby nim Piero della Francesca. Ten włoski artysta z XV w. wyraził w swej twórczości „wieczysty porządek światła i równowagi (lucido ordo)”.
On najlepiej zrozumiał wskazówki wielkiego architekta i teoretyka sztuki tamtych czasów Albertiego (postaci znanej na dworach Gonzagów, Medyceuszy): „Przed Albertim malarz grał kolorem, po nim – światłem (…) Uwaga malarza (Francesci) skupia się nie na granicach przedmiotu, ale na jego wnętrzu. Akt Seta czy głowa królowej Saby obwiedzione są świetlistą otoczką jak brzegi obłoków”.
Herbert z pietyzmem opisuje kolejne dzieła artysty i zauważa, że współczesnym twórcom – w przeciwieństwie do dawnych mistrzów – brakuje zmysłu i wiedzy architektonicznej, co negatywnie wpływa na jakość ich obrazów.
Takimi słowami zamyka poeta rozdział o swoim ukochanym malarzu:
„Wyobrażam go sobie, jak idzie wąską ulicą San Sepolcro w stronę miejskiej bramy, za którą jest już tylko cmentarz i umbryjskie wzgórze. Ma szary płaszcz zarzucony na szerokie ramiona. Jest niski, krępy, idzie pewnym chłopskim krokiem. Odpowiada na pozdrowienia milcząco. Tradycja mówi, że pod koniec życia oślepł. Niejaki Marco di Longara opowiadał Bertowi degli Albertiemu, że jako mały chłopiec chodził po ulicach Borgo San Sepolcro ze starym, ślepym malarzem, imieniem Piero della Francesca. Mały Marco nie domyślał się pewnie, że prowadził za rękę światło”.
Prawdziwa Francja
Zanim na dobre pożegnamy się z lekturą, raz jeszcze jesteśmy we Francji i zwiedzamy okolice Paryża. Paryż, owszem jest piękny, ale „prawdziwa Francja przenosi się coraz bardziej poza jego bramy”.
„Warto tedy zrobić nie tylko tradycyjną wycieczkę do Chartres i Wersalu, ale powłóczyć się po mniej znanych uroczych miasteczkach, rozsianych wokół stolicy w promieniu 100 kilometrów, a więc autem pana Hulot można tam dotrzeć za godzinę i pół. Klucz z najpiękniejszych gotyckich katedr. Morierwal, St-Loup-de-Naud dla tych, którzy chcą wiedzieć, co to jest romańszczyzna nie wyjeżdżając do Burgundii czy Prowansji. Ruiny w Les Andelys. Pałace w Compiegne, Fontainebleau, Rambouillet. I lasy, lasy, wspaniałe lasy, gdzie słychać jeszcze róg historii. Na północ od Paryża – Valois – najstarsza Francja”.
Na zakończenie zaznaczmy, że autor „Barbarzyńcy w ogrodzie” szanuje laików (do których większość z nas się przecież zalicza) i stara się unikać technicznych terminów czy stylu akademickiego wykładu. Powołuje się wprawdzie na ekspertów, ale tylko tych, którzy uchodzą za klasyków i są autorami wielkich syntez (jak Vasari, Malraux, Berenson). Dzięki temu i my, prawdziwi barbarzyńcy, zostajemy zaproszeni do ogrodu europejskiej kultury i możemy poczuć się w nim jak w domu.
