W cieniu wiatru, w Barcelonie

"Cień wiatru" Carlosa Ruiza Zafona (2001 r.) to kolejna przereklamowana książka z cyklu bestsellerów XXI wieku. Zapowiada się obiecująco, by wkrótce okazać się wydmuszką, tandetnym czytadłem schlebiającym gustom masowego odbiorcy. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie nachalne stwarzanie wrażenia, że obcujemy z czymś więcej – mianowicie z literaturą, która nie tylko dostarcza rozrywki, ale również przekazuje ważne prawdy o człowieku i świecie, czyniąc to w sposób elegancki, kunsztowny.

Początek opowieści wydaje się frapujący i napisany zgrabnym językiem, co rozbudza apetyt na dalszą lekturę. Jesteśmy w Barcelonie lat 30-40. XX wieku. Miasto okaże się głównym bohaterem utworu – przedstawione z całą topografią, szczegółowym nazewnictwem, kontekstem historycznym etc., a zarazem w dziwnej atmosferze mroku, mgły i chłodu, co bardziej przywołuje na myśl wiktoriański Londyn niż słoneczne południowe polis.

Narrator Daniel Sempere zaczyna od wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to ojciec księgarz zabrał go w sekretne miejsce – ukryty gdzieś w katakumbach Cmentarz Zapomnianych Książek. Tam chłopiec natrafia na tytułowy „Cień wiatru” niejakiego Juliana Carraxa. Utwór intryguje małego Daniela. Zafascynowany lekturą pragnie przeczytać kolejne teksty autora i wtedy okazuje się, że Carrax to nikomu nieznany pisarz, a egzemplarz odkryty przez małego Sempere jest być może jedynym, jaki jeszcze istnieje. Co się stało z pozostałymi? I kim jest tajemniczy autor? Te pytania absorbują syna księgarza, skłaniając go do wszczęcia prywatnego śledztwa – tak zawiązuje się wątek kryminalny.

Jednocześnie Daniel zauroczony jest dwukrotnie od niego starszą Clarą (on ma 10, ona ok. 20 lat) – niewidomą siostrzenicą znajomego wydawcy – Don Gustava Barcelo. Odwiedza dziewczynę, by czytać jej „Cień wiatru”… (tu zawiązuje się wątek miłosny, choć to nie Clara, a siostra przyjaciela Daniela – Bea zawładnie ostatecznie sercem chłopca).

W tym miejscu, czyli na etapie ekspozycji, kończy się wszystko, co dobre w książce Zafona. Odtąd fabuła z intrygującej przeistaczać się będzie w irytująco zawiłą (głównie z powodu konstrukcji szkatułkowej), żeby w finale okazać się przewidywalną (trywialne rozwiązanie). Wątek kryminalny przekształci się w sensacyjny z groteskowym siepaczem generała Franco w roli czarnego charakteru (policjant Fumero uosabiający zło w czystej postaci), zaś wątek miłosny zacznie buzować hormonami dorastającego Daniela, ociekać tanią erotyką i drażnić melodramatyczną tonacją rodem z latynoskiej telenoweli.

Zachwiane są proporcje między budowaniem napięcia, opisywaniem detali a samą akcją, która nieoczekiwanie przyspiesza, by potem zamierać na całe stronice. Dialogi odznaczają się brakiem autentyzmu – albo są tandetne, albo barokowe. I najsłabszy punkt książki – bohaterowie: nijacy, płascy, papierowi. Narrator to rozbudzony seksualnie nastolatek w roli, pożal się Boże, detektywa, jego w pewnym sensie alter ego Julian Carrax jako postać tragiczna zupełnie nie przekonuje, kobiety to zazwyczaj piękności z jakąś klątwą lub skazą (prześladowane przez okrutnych ojców czy mężów w typie macho) tudzież ograniczone filisterki-dewotki.

I tylko jeden bohater zapada w pamięć – Fermin Romero de Torres. To ofiara frankistowskiego reżimu przygarnięta z ulicy przez Daniela i zatrudniona w wydawnictwie jego ojca na stanowisku doradcy bibliograficznego. Fermin ma coś z cynika i epikurejczyka, posługuje się wyszukanym, manierycznie ozdobnym językiem, który przeplata ordynarnymi wstawkami („Danielu, jest pan blady jak pośladek zakonnicy”). Stanowi typ mitomana-erotomana. Zaprzyjaźnia się z Danielem, stając się jego mentorem i pomocnikiem w rozwikływaniu zagadki (dotyczącej Juliana Carraxa). Postać Fermina ma wzruszać i bawić. Mnie nie przypadła do gustu, ale przyznaję, że to jedyny wyrazisty bohater wykreowany przez Zafona. Reszta nie ma ani odrębnej osobowości, ani własnego stylu zachowania i mówienia.

A propos języka utworu. Wspomniałem, że sprawia wrażenie wykwintnego, miejscami subtelnego, lirycznego nawet. W rzeczywistości jednak niewolny jest od patosu i banału, a co gorsza – nagle, jak grom z jasnego nieba, pojawiają się w niektórych wypowiedziach wulgaryzmy. Trafiają się również wyrażenia typowe dla współczesnej mowy potocznej. Krótko mówiąc stylistyczna elegancja zmieszana jest z językiem kiczu („Miała siedemnaście lat i usta pełne życia”) i bruku („Nabycie prawa do szczania na stojąco musi swoje kosztować”). Zmieszana w sposób niesmaczny, nieuzasadniony. Rażący estetyczny dysonans.

Podobnie sentencje, czyli refleksyjny wymiar utworu. Kilka przyzwoitych, inne niczym cytaty z Paulo Coelho, np. „Póki ktoś nas pamięta, wciąż żyjemy”, „Dopóki nie zrozumiesz śmierci, nie zrozumiesz życia”.

Zdarzają się na szczęście mniej żenujące spostrzeżenia, np.
1) „Życie obdarza nas wystarczającą ilością katów, żeby nie być sobie Torquemadą” (…) „Jakbyś żył w zatrzaśniętym trupie” (Fermin).
2) „Nie ma martwych języków, są tylko uśpione umysły” (antykwariusz Don Gustav Barcelo o łacinie).
3) „Mówienie jest rzeczą głupców, milczenie tchórzy, a słuchanie rzeczą mędrców”.
4) „Lud nigdy nie przygląda się sobie w lustrze” (o wojnie domowej w Hiszpanii).
5) „Sekret wart jest tyle, ile warci są ludzie, przed którymi powinniśmy go strzec”.

Przytoczę jeszcze fragment, będący dobrym przykładem typowego dla poetyki Zafona ujmującego frazesu: „To jest historia o książkach, o książkach przeklętych, o człowieku, który je napisał, o postaci, która uciekła ze stron powieści, żeby ją następnie spalić, o zdradzie i utraconej przyjaźni. To historia o miłości, nienawiści i marzeniach żyjących w cieniu wiatru (...) cała ta historia jest o samotnych, o nieobecności i utracie i (…) właśnie dlatego w niej szukałem schronienia, doprowadzając do całkowitego zatarcia granic między tą historią a moim własnym życiem, jak ktoś, kto ucieka poprzez powieściowe stronice, bo ci, których kochać powinien są jedynie cieniami żyjącymi w duszy obcego człowieka” (Daniel Sempere w rozmowie z ukochaną Beą o dziele Juliana Carraxa).

Czytelnika "Cienia wiatru" ma olśniewać epicki rozmach powieści oraz uwodzić jej nastrój: roztaczana aura tajemniczości, oniryczny niepokój tudzież magia barcelońskich uliczek pełnych kameralnych knajpek czy zakurzonych antykwariatów. Wielu dało się nabrać na tę imitację wartościowej prozy (a la Dickens, Marquez czy Umberto Eco). Zafon próbuje przywołać ducha klasycznej XIX-wiecznej opowieści, lecz czyni to w sposób wtórny i pretensjonalny.

Mnie zauroczył jedynie tytuł oryginału (La sombra del viento), a także emanująca z kart utworu miłość do książek. To jednak zdecydowanie za mało, by zachwycać się tą drugorzędną w gruncie rzeczy literaturą.