"Lolita" – refleksje na marginesie

"Lolita" Vladimira Nabokova (1955 r.) to niepokojące zestawienie piękna i perwersji, dwóch obcych sobie porządków, które tutaj zostały zmieszane, wzajemnie do siebie odniesione. Jednych utwór zachwyca, innych brzydzi. Zaliczam się do pierwszej grupy, jako że rzeczywistość artystycznej wyobraźni jest mi bliższa od prozy realnego życia.

Poza osławionym wątkiem obsesyjnej miłości Humberta Humberta do Dolores Haze mamy w książce portret Ameryki. Amerykę chyba najlepiej ukazać w konwencji powieści drogi, jak to przed Nabokovem uczynił np. Steinbeck w "Gronach gniewu" (1939 r.), a po nim Truman Capote w "Z zimną krwią" (1965 r.). Są to według mnie trzy najświetniejsze książki ze Stanami Zjednoczonymi w tle.

Wspominam o tym tylko na marginesie, bo jednak to, co w "Lolicie" porusza najbardziej to nie motyw podróży po ogromnym kraju, lecz sposób ukazania meandrów ludzkiej psyche, a nade wszystko język utworu: urzekający liryzmem i finezją. 

Niech o jakości dzieła zaświadczą poniższe cytaty:
1) Lolito, światłości mojego życia, ogniu moich lędźwi. Grzechu mój, moja duszo. Lo-li-to: koniuszek języka robi trzy kroki po podniebieniu, przy trzecim stuka w zęby. Lo. Li. To. Na imię miała Lo, po prostu Lo, z samego rana, i metr czterdzieści siedem w jednej skarpetce. W spodniach była Lolą. W szkole – Dolly. W rubrykach – Dolores. Lecz w moich ramionach zawsze była Lolitą.
2) Była to miłość od pierwszego wejrzenia, od ostatniego wejrzenia, od każdego, wszelkiego wejrzenia.
3) A ja wpatrywałem się w nią i wpatrywałem, wiedząc już z całkowitą pewnością, jak to, że umrę, iż kocham ją ponad wszystko, co widziałem lub wyobrażałem sobie na ziemi, albo czego się spodziewałem gdziekolwiek indziej.
4) Gdybym był malarzem, gdyby dyrekcja „Zaklętych Łowów” w pewien letni dzień postradała zmysły i zleciła mi udekorowanie jadalni moimi własnymi freskami, oto, co bym może wymyślił, że wymienię tylko kilka fragmentów: Byłoby tam jezioro. Byłaby altana w pożodze lilii. Byłyby studia z natury – tygrys w pogoni za rajskim ptakiem, wąż dławiący się, gdy chłonie pochwą gardzieli odarty ze skóry kadłub wieprzka. Byłby sułtan z wypisaną na twarzy udręką (sprzeczną, rzec by można, z jego pieszczotliwie rzeźbiarskim gestem), który pomagałby maleńkiej niewolniczce o kształtnych pośladkach wspiąć się na kolumnę z onyksu. Byłyby te świetliste kulki gonadalnej zorzy, co suną wzwyż po opalizujących ściankach szaf grających. Byłyby najrozmaitsze akcje obozowe w wykonaniu grupy średniaków, Chińskie Cienie, Cuda Niewidy, Czesanie Loków w blasku słońca nad jeziorem. Byłyby topole, jabłka, podmiejska niedziela. Byłby ognisty opal rozpuszczający się w basenie ujętym w ramę fal, ostatni spazm, ostatnia kropla farby, żądląca czerwień, piekący róż, westchnienie, skrzywiona twarz dziecka.
5) Trzeba było wybrać - albo on, albo H.H., a chciało się, żeby H.H. przetrwał jeszcze chociaż parę miesięcy, bo w ten sposób mógł cię ożywić w wyobraźni przyszłych pokoleń. Myślę tu o turach i aniołach, o sekretach trwałych barwników, o proroczych sonetach, o schronieniu w sztuce. A jest to jedyna nieśmiertelność, jakiej możemy zaznać oboje, moja Lolito.

I jeszcze na koniec dwie ciekawostki zaczerpnięte z Wikipedii:
1) Dolores Haze (Lolita, Lo, Lola, Dolly), później pani Richardowa F. Schiller – jej imię łączy się z imieniem mezopotamskiego demona Lilith oraz z łacińskim słowem dolor oznaczającym smutek, boleść, a jej nazwisko, Haze, odnosi się do angielskiego słowa „mgiełka” i często występuje w powieści w sformułowaniach związanych ze światłem, np. haze of stars – poświata gwiazd.
2) Pisarz twierdził również, że do napisania "Lolity" zainspirowała go notatka gazetowa o małpie z paryskiego zoo, która w ramach eksperymentu naukowego dostała przybory do rysowania. Pierwszą rzeczą, którą naszkicowało zwierzę, były kraty jego klatki.