Zachęcony wymianą zdań między znanym profesorem a znanym pisarzem (rozmowa miała miejsce na Twitterze) – sięgnąłem po „Misery” Stephena Kinga. Dyskutanci rekomendowali książkę, twierdząc zgodnie, że „mistrz horroru” nie jest ostatnio w najwyższej formie, ale były czasy, kiedy pisał teksty naprawdę bardzo dobre. „Misery” to ponoć przykład takiego utworu.
Z prozy Kinga wyleczyłem się na całe miesiące po przeczytaniu fatalnej „Historii Lisey”. Wcześniej jednak znałem amerykańskiego pisarza z interesujących powieści („Carrie”, „Lśnienie”, „Zielona mila”) i opowiadań (zbiór „Cztery pory roku”). Ponieważ „Historia Lisey” to utwór powstały stosunkowo niedawno, zaś „Misery” pochodzi z 1987 r. (zatem, jak należy mniemać, owego lepszego okresu) – zdecydowałem się na jej lekturę.
Niestety srogo się zawiodłem. King po prostu bywa niestrawny i chyba wiem, kiedy dzieje się to najczęściej. Autorowi wyraźnie nie służy pisanie introspekcyjne, z perspektywy „ja” bohatera. Ewidentnie nie wychodzą mu próby psychologizowania, rejestrowania wewnętrznych monologów postaci, ukazywania ich świadomości od środka. Z całym szacunkiem, ale do Dostojewskiego, Prousta, Faulknera czy nawet Camusa – brakuje „królowi grozy” sporo.
Powinien trzymać się tego, co udaje mu się najlepiej – czyli opowiadania o ludziach (zwykłych) i zdarzeniach (niezwykłych) z pozycji zewnętrznego obserwatora. Bo King potrafi być świetnym narratorem, gawędziarzem, opowiadaczem, ale w najbardziej typowym rozumieniu tych określeń. Im bardziej jest na zewnątrz fabuły, im więcej w jego utworach klasycznej narracji – tym większa szansa na zaangażowanie i usatysfakcjonowanie czytelnika. Stephen King to rzemieślnik, a nie artysta. Rzeczywiście jak mało kto potrafi budować napięcie i opowiadać historie z dreszczykiem, ale tylko wtedy, kiedy nie próbuje być kimś więcej, niż w istocie jest. Wokalista pop raczej nie zaśpiewa operowej arii.
W „Misery” mamy wizję spełniającego się koszmaru niejednego twórcy. Oto popularny pisarz Paul Sheldon (być może alter ego Kinga) wskutek nieszczęśliwego wypadku zostaje uwięziony przez swoją psychofankę. Izolowany przez nią w położonym z dala od cywilizacji domu (gdzieś w Górach Skalistych) staje się obiektem jej pragnień, obsesji, frustracji. Sheldon jest tak antypatyczny, że trudno mu współczuć czy w jakikolwiek sposób z nim się utożsamiać. Prześladowczyni natomiast bardziej irytuje niż przeraża. Nie wyczuwa się nawet klaustrofobicznego nastroju, którego należałoby po takiej fabule oczekiwać. Jest nudno, męcząco, a czasem żenująco (niepotrzebne wstawki natury fizjologicznej). Świat wewnętrzny ofiary, do którego zaprasza nas narrator, okazuje się wulgarny i nieciekawy.
I tak jak główny bohater torturowany jest przez chorą wielbicielkę, tak i czytelnik może czuć się dręczony nieudolnością autora – pisarza niestety bardzo nierównego. Wypada dodać, że King wpisał w swoją powieść jeszcze jedną powieść, nawiązując w ten sposób do metody szkatułkowej. To tylko pogorszyło sprawę.
Zastanawia mnie, dlaczego „Misery” spotyka się przeważnie z pozytywnym odbiorem. Niewykluczone, że to zasługa filmowej adaptacji, z którą wkrótce zamierzam się zapoznać.
Z prozy Kinga wyleczyłem się na całe miesiące po przeczytaniu fatalnej „Historii Lisey”. Wcześniej jednak znałem amerykańskiego pisarza z interesujących powieści („Carrie”, „Lśnienie”, „Zielona mila”) i opowiadań (zbiór „Cztery pory roku”). Ponieważ „Historia Lisey” to utwór powstały stosunkowo niedawno, zaś „Misery” pochodzi z 1987 r. (zatem, jak należy mniemać, owego lepszego okresu) – zdecydowałem się na jej lekturę.
Niestety srogo się zawiodłem. King po prostu bywa niestrawny i chyba wiem, kiedy dzieje się to najczęściej. Autorowi wyraźnie nie służy pisanie introspekcyjne, z perspektywy „ja” bohatera. Ewidentnie nie wychodzą mu próby psychologizowania, rejestrowania wewnętrznych monologów postaci, ukazywania ich świadomości od środka. Z całym szacunkiem, ale do Dostojewskiego, Prousta, Faulknera czy nawet Camusa – brakuje „królowi grozy” sporo.
Powinien trzymać się tego, co udaje mu się najlepiej – czyli opowiadania o ludziach (zwykłych) i zdarzeniach (niezwykłych) z pozycji zewnętrznego obserwatora. Bo King potrafi być świetnym narratorem, gawędziarzem, opowiadaczem, ale w najbardziej typowym rozumieniu tych określeń. Im bardziej jest na zewnątrz fabuły, im więcej w jego utworach klasycznej narracji – tym większa szansa na zaangażowanie i usatysfakcjonowanie czytelnika. Stephen King to rzemieślnik, a nie artysta. Rzeczywiście jak mało kto potrafi budować napięcie i opowiadać historie z dreszczykiem, ale tylko wtedy, kiedy nie próbuje być kimś więcej, niż w istocie jest. Wokalista pop raczej nie zaśpiewa operowej arii.
W „Misery” mamy wizję spełniającego się koszmaru niejednego twórcy. Oto popularny pisarz Paul Sheldon (być może alter ego Kinga) wskutek nieszczęśliwego wypadku zostaje uwięziony przez swoją psychofankę. Izolowany przez nią w położonym z dala od cywilizacji domu (gdzieś w Górach Skalistych) staje się obiektem jej pragnień, obsesji, frustracji. Sheldon jest tak antypatyczny, że trudno mu współczuć czy w jakikolwiek sposób z nim się utożsamiać. Prześladowczyni natomiast bardziej irytuje niż przeraża. Nie wyczuwa się nawet klaustrofobicznego nastroju, którego należałoby po takiej fabule oczekiwać. Jest nudno, męcząco, a czasem żenująco (niepotrzebne wstawki natury fizjologicznej). Świat wewnętrzny ofiary, do którego zaprasza nas narrator, okazuje się wulgarny i nieciekawy.
I tak jak główny bohater torturowany jest przez chorą wielbicielkę, tak i czytelnik może czuć się dręczony nieudolnością autora – pisarza niestety bardzo nierównego. Wypada dodać, że King wpisał w swoją powieść jeszcze jedną powieść, nawiązując w ten sposób do metody szkatułkowej. To tylko pogorszyło sprawę.
Zastanawia mnie, dlaczego „Misery” spotyka się przeważnie z pozytywnym odbiorem. Niewykluczone, że to zasługa filmowej adaptacji, z którą wkrótce zamierzam się zapoznać.
