„Czarna kawa” uchodzi za słabszą pozycję w dorobku królowej kryminału. Niektórych na pewno zaskoczy skrótowość tej historii. Opisy są lapidarne, żeby nie powiedzieć szczątkowe. Postaci ledwie naszkicowane. Tło mało wyraziste, z ubogą ilością detali, które zwykle u Christie nie tylko budują intrygę, ale i tworzą niepowtarzalną atmosferę. Brakuje smaczków, emocji, nastroju. Nawet Poirot jest jakiś okrojony (podkreślono tylko jego fizys i – jak niemal zawsze – pedanterię).
Niby mamy ciekawą galerię postaci – naukowca Clauda Amory’ego, jego siostrę – Caroline (klasyczną wiktoriańską damę), piękną Włoszkę Lucię (synową sir Clauda), jej tajemniczego rodaka, doktora Carellego, wreszcie – pozostającego nieco w cieniu – Edwarda Raynora – sekretarza wynalazcy. Wszyscy oni są jednak nazbyt papierowi, żaden z bohaterów nie zapada w pamięć.
Akcja rozgrywa się na angielskiej prowincji, rzecz jasna – w luksusowym anturażu. Kluczowym elementem intrygi okazuje się wzór na nowatorski materiał wybuchowy o ogromnej sile rażenia. Pan Amory pilnie strzeże swego projektu, który może być wart grube miliony. Nie udaje mu się jednak uniknąć śmierci – tyleż niespodziewanej, co typowej. Na drugi świat przeniesie go łyk czarnej kawy – oczywiście zaprawionej trucizną.
W dochodzeniu pomaga Herkulesowi jego przyjaciel, kapitan Hastings – przedstawiony w sposób nader groteskowy (lotność jego umysłu pozostawia wiele do życzenia, poza tym zajmuje się on głównie flirtem z kokietującą go Barbarą – młodziutką krewniaczką rodziny Amorych).
Cały kłopot z odbiorem utworu wyjaśnia się, gdy zajrzymy do źródeł. Otóż okazuje się, że „Czarną kawę” napisała Christie z myślą o wystawieniu na scenie. Sztukę teatralną powstałą w 1934 r. przekształcił w powieść niejaki Charles Osborne – i to sześćdziesiąt lat później, a zatem już po śmierci pani Agaty (zmarłej w 1976 r.). Nie jest to zatem do końca jej dzieło.
Skoro tekst poznajemy w wersji wtórnej, a więc de facto eksperymentalnej – trudno się dziwić, że coś nam nie pasuje. Mimo to lektura dostarcza pewnej dozy rozrywki. Duch Lady Mallowan jakoś się w niej przejawia i czuwa, żebyśmy się w miarę dobrze bawili.
Niby mamy ciekawą galerię postaci – naukowca Clauda Amory’ego, jego siostrę – Caroline (klasyczną wiktoriańską damę), piękną Włoszkę Lucię (synową sir Clauda), jej tajemniczego rodaka, doktora Carellego, wreszcie – pozostającego nieco w cieniu – Edwarda Raynora – sekretarza wynalazcy. Wszyscy oni są jednak nazbyt papierowi, żaden z bohaterów nie zapada w pamięć.
Akcja rozgrywa się na angielskiej prowincji, rzecz jasna – w luksusowym anturażu. Kluczowym elementem intrygi okazuje się wzór na nowatorski materiał wybuchowy o ogromnej sile rażenia. Pan Amory pilnie strzeże swego projektu, który może być wart grube miliony. Nie udaje mu się jednak uniknąć śmierci – tyleż niespodziewanej, co typowej. Na drugi świat przeniesie go łyk czarnej kawy – oczywiście zaprawionej trucizną.
W dochodzeniu pomaga Herkulesowi jego przyjaciel, kapitan Hastings – przedstawiony w sposób nader groteskowy (lotność jego umysłu pozostawia wiele do życzenia, poza tym zajmuje się on głównie flirtem z kokietującą go Barbarą – młodziutką krewniaczką rodziny Amorych).
Cały kłopot z odbiorem utworu wyjaśnia się, gdy zajrzymy do źródeł. Otóż okazuje się, że „Czarną kawę” napisała Christie z myślą o wystawieniu na scenie. Sztukę teatralną powstałą w 1934 r. przekształcił w powieść niejaki Charles Osborne – i to sześćdziesiąt lat później, a zatem już po śmierci pani Agaty (zmarłej w 1976 r.). Nie jest to zatem do końca jej dzieło.
Skoro tekst poznajemy w wersji wtórnej, a więc de facto eksperymentalnej – trudno się dziwić, że coś nam nie pasuje. Mimo to lektura dostarcza pewnej dozy rozrywki. Duch Lady Mallowan jakoś się w niej przejawia i czuwa, żebyśmy się w miarę dobrze bawili.
