Obcowanie z literaturą obozową jest dla psychiki obciążające i
wyczerpujące, ale co jakiś czas po prostu konieczne. Każdy świadomy i
wrażliwy człowiek powinien znać przynajmniej kilka świadectw czasów
pogardy i do nich powracać, żeby nigdy nie zapomnieć o okrucieństwie, do
jakiego my ludzie jesteśmy niestety zdolni.
Banalność zła
Każdy, kto czytał Rozmowy z katem Kazimierza Moczarskiego czy osławioną pracę Hannah Arendt Eichmann w Jerozolimie lub przynajmniej choć trochę interesował się procesem norymberskim, miał okazję doświadczyć tej dziwnej konfuzji, tego zdumiewającego dysonansu poznawczego, że oto spodziewał się zobaczyć w niemieckich zbrodniarzach upiorne potwory, przerażających psychopatów, a tymczasem okazali się oni tacy zwykli, tacy trywialni. Właściwie, poza tym jednym „szczegółem”, że z zimną krwią uśmiercali tysiące istnień, nic ich od nas, przeciętnych zjadaczy chleba, nie różniło. Byli to przeważnie ludzie praktyczni o mentalności urzędników, zaangażowani w swoją „służbę”, którą pojmowali jako wywiązywanie się z zadań natury organizacyjnej, w duchu posłuszeństwa nadrzędnym organom i racjom. Ponadto starali się być dobrymi ojcami i mężami. I przeważnie takimi byli.
Zaskoczenie? Dezorientacja? Oburzenie? Jak ustosunkować się do takiej sytuacji? Jak pojąć mentalność i motywy ludobójców, którzy w niczym nie przypominają demonów? Odpowiedź Hannah Arendt: Zło nie jest spektakularne, nie ma w sobie nic z efektowności. Zło, jakkolwiek straszliwe w swoich skutkach (działaniach), w przyczynach (sprawcach działań) – okazuje się banalne i płaskie. Podobnie Simone Weil: „wyimaginowane zło (znane z literatury, sztuki, ludowych podań, sennych fantazji) jest romantyczne i wielobarwne, podczas gdy zło prawdziwe jest ponure, monotonne, jałowe i nudne”.
Wynaturzona moralność
Psychikę hitlerowców próbowano też pojąć w świetle hipotezy, że wystarczy odhumanizować człowieka, aby traktować go jak insekta, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Wtedy można funkcjonować zupełnie normalnie, jak wszyscy. Przecież każdy normalny człowiek brzydzi się robactwem i pozbywa się go w celach higienicznych. Zresztą cyklon B po to właśnie został wynaleziony – do zabijania owadów. I o zgrozo – wynalazł go Żyd.
Pokrewne wyjaśnienie znamy z prac Klemperera: zmieńmy język, a zmienimy nasz sposób myślenia i co za tym idzie – rzeczywistość. Zastąpmy słowa nazywające rzeczy po imieniu – "specjalistycznymi" terminami. Przykłady najsłynniejsze: Untermensch, czyli podczłowiek (określenie dotyczące Żydów, Cyganów i Słowian) oraz Endlosung der Judenfrage („ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej”). W miejsce „ludzi” wstawmy „podludzi”, a ludobójstwo nazwijmy „rozwiązaniem kwestii” – oto przepis na uspokojenie sumień. Bo naziści, wbrew pozorom, nie byli pozbawieni sumień. Te instancje wewnętrzne, obecne w każdym z nas, odzywały się również w nich, domagały się uzasadnienia, zdania sprawy z popełnianych zbrodni. Zadawany im wielokrotnie gwałt prowadził do dezorientacji i degeneracji. W efekcie w hitlerowcach wykształcała się specyficzna, wynaturzona moralność, która wzywała do troski o bliskich, wierności wobec wspólnoty, zaangażowania w pracę, poświęcenia, będąc zarazem ślepa na sposoby realizacji tych wartości – sposoby, które czyniły je antywartościami, karykaturami cnót. A jednak, mimo tego schorzenia, pozostały w sumieniach owych dewiantów jakieś zdrowe tkanki, coś co ich niepokoiło i kąsało.
Można tak wnioskować już choćby na podstawie strategii obronnych, jakie niektórzy z nich przyjęli – jako inicjatorzy, uczestnicy i sprawozdawcy wydarzeń, których groza niesie się przez pokolenia. Każdy próbował się na swój sposób wybielić. To znaczy, że widzieli, wyczuwali w sobie jakąś czerń. Etyczna nicość jest niemożliwa. Chyba że w przypadku demonów.
Trzech zbrodniarzy z Auschwitz
Książka Oświęcim w oczach SS zawiera relacje trzech zbrodniarzy – komendanta KL Auschwitz Rudolfa Hössa, funkcjonariusza obozowego gestapo Pery’ego Broada oraz lekarza Johanna Paula Kremera.
Höss, kompan Hitlera i członek NSDAP już od 1922 r., brał udział w morderstwie kapturowym dokonanym na nauczycielu, którego młodzi naziści uważali za zdrajcę. Po spędzeniu kilku lat w więzieniu zajął się uprawą roli w Meklemburgii. Tam założył rodzinę i spłodził dzieci. W 1934 r. rozpoczął czynną służbę w SS. Skierowany przez Himmlera najpierw do Dachau, a potem do Sachsenhausen, znalazł się finalnie w Oświęcimiu z misją tworzenia obozu zagłady. Był komendantem KL Auschwitz od 1940 do 1943 r., potem został przeniesiony do berlińskiej centrali, żeby raz jeszcze powrócić do lagru w celu przeprowadzenia ponurej Aktion Höss, czyli masowego mordu na węgierskich Żydach w komorach gazowych Brzezinki (były to najliczniejsze transporty w historii obozu). Po wojnie krótko się ukrywał. Schwytany w angielskiej strefie okupacyjnej, trafił ostatecznie do Polski, gdzie został osądzony i powieszony (w 1947 r.).
Pery Broad zaczął swą „karierę” od Hitler-Jugend, po czym zgłosił się na ochotnika do SS. W Auschwitz pełnił początkowo funkcję wartownika, a następnie wszedł do struktur Politische Abteilung (obozowego gestapo). Brał czynny udział w dręczeniu i mordowaniu więźniów. Aresztowany po wojnie przez Anglików, został stosunkowo szybko zwolniony i wrócił do Niemiec, gdzie zajmował się handlem. Ponownie zainteresowano się nim w związku z procesem oświęcimskim toczącym się we Frankfurcie. Ostatecznie pewien czas spędził w więzieniu (z czego na poczet kary zaliczono mu brytyjski areszt).
I wreszcie Johann Paul Kremer, urodzony w 1884 r., prawdopodobnie najstarszy esesman, jaki kiedykolwiek pojawił się w Auschwitz. Spędził tam zaledwie trzy miesiące – na przełomie lata i jesieni 1942. W tym czasie nie tylko przyglądał się kilkunastu „akcjom specjalnym” (eufemizm oznaczający mordowanie Żydów w komorach gazowych), ale i brał w nich udział jako obozowy lekarz. To m.in. od jego „diagnoz” zależało, kto będzie przeznaczony na śmierć, a kto jeszcze przez chwilę ocaleje. Całe niemal życie związany był z Münster, gdzie zajmował się pracą naukową (był doktorem filozofii, biologii i medycyny). Interesowała go anatomia i problem dziedziczenia defektów. W związku z tym dopuszczał się haniebnych praktyk, pobierając z ciał maltretowanych ofiar części różnych organów. Po wojnie skazany na karę śmierci przez krakowski sąd, został ostatecznie ułaskawiony (w więzieniu spędził dziesięć lat).
Wartość pamiętników
Wspomnienia tych trzech zbrodniarzy są godne uwagi z wielu powodów. Przede wszystkim dlatego, że stanowią głos katów (takich świadectw mamy niewiele, większość to relacje ofiar). Dają wgląd w psychikę hitlerowskich oprawców, umożliwiając spojrzenie na oświęcimskie piekło z ich perspektywy, dzięki czemu obraz Oświęcimia się dopełnia, jakkolwiek obrazoburczo to brzmi. Co więcej, jest to perspektywa przekrojowa – reprezentatywna dla całego społeczeństwa niemieckiego, zarażonego narodowym socjalizmem. Mamy bowiem do czynienia z przedstawicielami aż trzech pokoleń – Broad to dwudziestolatek, Höss jest w sile wieku, zaś Kremer zbliża się do sześćdziesiątki. Każdy pełni w lagrze inną funkcję: komendant – administracyjno-kierowniczą, Broad – wykonawczą (można by rzec – policyjną), natomiast lekarz – medyczną i „naukowo-badawczą” (co w praktyce oznaczało selekcję i okrutne eksperymenty na więźniach). Te pamiętniki należy również traktować jako niezamierzony akt samooskarżenia, mimowolny „dowód w sprawie”. I wreszcie jako wstrząsające memento, surową i bolesną przestrogę.
W oczach komendanta
Zatrzymajmy się na dłużej przy Hössie, gdyż jego postać jest najbardziej znacząca. Pisał swoje wspomnienia zaraz po wojnie, w krakowskim więzieniu, w oczekiwaniu na wyrok. Jak wyznał nakłonił go do tego „ludzki stosunek”, z jakim się tam spotkał. Sędzia śledczy Jan Sehn oraz psychiatra Stanisław Batawia, którzy stali za tą decyzją, twierdzili, że świadectwo Hössa jest szczere. Sam autor deklarował, że niczego nie chce zatajać. W rzeczywistości jednak wiele przemilczał, na co zwraca uwagę były oświęcimski więzień Jerzy Rawicz (autor przedmowy do pamiętników). Przemilczenia i wypaczenia dotyczą przede wszystkim kwestii odpowiedzialności komendanta. Z jednej strony otwarcie pisze o tym, jak funkcjonowała fabryka śmierci i jak okrutni i zdemoralizowani byli esesmani, z drugiej – konsekwentnie pomniejsza swą rolę w realizacji planu zagłady. Sprowadza się do poziomu wykonawcy rozkazów. O tym, do czego osobiście doprowadził w Auschwitz mówi tak jak my mówimy o nieuchronnym losie, o czymś, na co nie mamy wpływu. Używamy wtedy często sformułowania „siła wyższa”. Höss ujmował to całkiem podobnie, przy czym za „siłę wyższą” uznawał przywódców III Rzeszy:
„Osoba Reichsführera SS (Himmlera) była nietykalna. Jego zasadnicze rozkazy wydawane w imieniu Führera były święte. Nie było możliwości zastanawiania się nad nimi i interpretowania ich. Nie było ani jednego oficera SS, który by mógł odmówić wykonania rozkazu, rozkaz Führera był zawsze słuszny”.
Ekonom i humanista
Narracja komendanta jest przeważnie chłodna, rzeczowa. Höss pisze dużo i precyzyjnie o strukturze obozu, o sprawach związanych z biurokracją, zaopatrzeniem, kadrami, podziałem pracy. Jego misją była organizacja i rozbudowa obozu, w czym wykazywał wielkie zaangażowanie: „Istniało dla mnie tylko jedno: posuwać się w pracy jak najszybciej naprzód, aby stworzyć lepsze warunki i móc wykonywać otrzymane rozkazy”.
Höss dużo narzeka na trudności w realizacji swoich zadań (niewystarczające zasoby materialne, ludzkie itp.). Jest zdegustowany poziomem kompetencji osób przysyłanych mu do pomocy: „Spostrzegłem, że (…) cała dobra wola, wszystkie moje najlepsze zamiary muszą się rozbić o opór większości przydzielonych mi oficerów i szeregowców SS, o ich małą wartość jako ludzi (…) Tak samo było z więźniami funkcyjnymi”.
Mogłoby się wydawać, że zastrzeżenia komendanta budziły przede wszystkim zdolności techniczne czy motywacyjne personelu. Do pewnego stopnia tak było. Ale najbardziej tego ambitnego ekonoma oburzał poziom moralny owych pomocników. Jego zdaniem podlegli mu esesmani (jak np. osławiony dręczyciel i postrach więźniów Palitzsch) byli zaprogramowani na nienawiść, na skutek wieloletniej indoktrynacji. Takie uczucia samemu Hössowi były obce! On osobiście nie był wrogo nastawiony do Żydów i gdyby miał do dyspozycji innych współpracowników, traktowałby ich znacznie łagodniej.
„Osobiście nigdy nie czułem nienawiści do Żydów. Uważałem ich wprawdzie za wrogów naszego narodu, ale dlatego właśnie sądziłem, że należy ich traktować na równi z innymi więźniami i tak samo z nimi postępować (…) Uczucie nienawiści jest mi w ogóle obce. Wiem jednak, co to jest nienawiść (…) odczułem jej skutki na sobie”.
Bardzo przyjazny stosunek miał np. do Cyganów, którzy zachowywali się jak dzieci, co go poniekąd rozczulało. Byli tacy ufni, skorzy do zabawy, jakby nieświadomi czekającego ich losu. Höss humanista odetchnął, kiedy udało się wynaleźć bardziej humanitarne metody uśmiercania więźniów:
„Jak mi wyjaśnili lekarze, kwas pruski (cyklon B) działa paraliżująco na płuca, lecz działanie jest tak szybkie i silne, że nie wywołuje objawów uduszenia (…) Zagazowanie (pierwszego) transportu (radzieckich jeńców) podziałało na mnie uspokajająco. Zawsze ogarniała mnie groza, gdy myślałem o masowych rozstrzeliwaniach, zwłaszcza kobiet i dzieci. Miałem już dość egzekucji zakładników i innych masowych rozstrzeliwań. Teraz byłem spokojny, że rzezie ominą nas wszystkich i że ofiarom można będzie do ostatniej chwili oszczędzić cierpień. To właśnie było moją największą troską…”.
Bohater greckiej tragedii
Ten spokój wrażliwemu na krzywdę ludzką Hössowi mąciło poczucie, że jednak w komorach gazowych rozgrywają się dantejskie sceny. Wiedział i widział, że „robota” nadzorców jest wyjątkowo ciężka, że nie bez powodu znieczulają się oni litrami alkoholu, a nawet popełniają samobójstwa. Sam musiał uczestniczyć w niejednej „akcji specjalnej”, żeby jako komendant dać przykład („Musiałem pokazać wszystkim, że nie tylko wydaję rozkazy i zarządzenia, lecz także jestem osobiście przy ich wykonywaniu tak jak wymagałem tego od innych”).
Oto bodaj najbardziej wstrząsająca scena przedstawiona w książce:
„Pewnego razu dwoje małych dzieci tak pogrążyło się w zabawie, że matka nie mogła ich od niej oderwać. Nawet Żydzi z Sonderkommando nie chcieli zabrać dzieci. Nigdy nie zapomnę błagającego o zmiłowanie spojrzenia matki, która wiedziała, o co chodzi. Ci, którzy już byli w komorze zaczynali się niepokoić – musiałem działać. Wszyscy patrzyli na mnie. Skinąłem na podoficera służbowego, a ten wziął opierające się dzieci na ręce i zaniósł je do komory wśród rozdzierającego serce płaczu matki idącej za nimi. Najchętniej zapadłbym się pod ziemię pod wpływem współczucia, ale nie wolno mi było okazać najmniejszego wzruszenia”.
Komendant był rozdarty między powinnością a współczuciem, między służbą ojczyźnie a miłością do jednostki. Zupełnie jak bohaterowie antycznych tragedii.
„Muszę przyznać, że ludzkie odruchy wydawały mi się niemal zdradą Führera. Nie mogłem znaleźć wyjścia z tej rozterki duchowej. Musiałem nadal przeprowadzać proces zagłady, masowe mordy i nadal to przeżywać, nadal obojętnie przyglądać się temu, co mnie wewnętrznie najgłębiej poruszało”.
Nie wspomnieliśmy nic o życiu prywatnym komendanta. A i w tym przypadku należy wypowiadać się o Hössie w samych superlatywach. Domator, troskliwy opiekun żony Hedwig i gromadki dzieci, amator przyjęć, których z czasem urządzał coraz mniej (wskutek braku dobrego towarzystwa, nadmiaru pracy i wewnętrznego osamotnienia). Uwielbiał konie, dbał o psy (na terenie obozu wybudował luksusową psiarnię dla specjalnie szkolonych owczarków niemieckich). Dobrze traktował więźniów pracujących na terenie jego domu. Żona kochała kwiaty, dlatego zapewniał jej środki na prowadzenie ogrodu – pięknego w swoim przepychu.
Kat jako ofiara
Porzućmy już ton ironii i mowę pozornie zależną. Rudolf Höss – dobry gospodarz, człowiek przyjazny, wrażliwy, szanujący, a nawet lubiący więźniów, humanista zmuszony do dokonywania tragicznych wyborów – to oczywiście autokreacja nie mająca nic wspólnego z rzeczywistością. Ale nie jest też prawdą wizja tego zbrodniarza jako monstrum horrendum znajdującego rozkosz w znęcaniu się nad ludźmi (osobiście nie podniósł ręki na żadnego skazańca). I na tym polega problem. Nie problem z oceną jego czynów, gdyż ta jest jednoznaczna, lecz kłopot z pojęciem jego natury i natury jemu podobnych. Rozum domaga się racjonalnych interpretacji, a w tym przypadku napotyka na zbyt wiele sprzeczności. I gubi się.
W jakim celu komendant KL Auschwitz napisał swój pamiętnik? Katarktycznym, terapeutycznym, dokumentalnym? Chciał się oczyścić, przeprosić, dać świadectwo prawdzie? Z jego relacji wcale nie wynika, że czuł się winny. Najwyżej w jakimś małym stopniu odpowiedzialny za coś, co wymknęło się spod kontroli (poszło „nie tak”), ale co w swych podstawach uważał za słuszne. Sprawca bez winy – tak bym to określił.
Co więcej – zastosował pewien, jak się okazało dość typowy dla nazistów, manewr psychologiczny. Mianowicie on kat sugerował, że właściwie sam był ofiarą. Był ofiarą, ponieważ przymuszano go do „przebywania wśród odrażającego odoru wydobywającego się przy rozkopywaniu masowych grobów i palenia zwłok” czy „przyglądania się śmierci przez okienko komory gazowej”. Wobec tego zamęczonych więźniów należałoby uznać za ofiary ofiar. Innymi słowy: w obozie cierpieli wszyscy, zatem esesmani również zasługują na współczucie i wyrozumiałość.
Obiektywny obserwator
Nieco inaczej do udziału w zbrodni ustosunkował się młody esesman Pery Broad. Otóż po prostu wyłączył on swoją osobę z opisywanych wydarzeń. Przyjął rolę obiektywnego narratora, który, jak można się domyślać był w Auschwitz, ale tylko jako obserwator. Tak jakby do obozu przeniknął jakiś reporter z wolnego świata i z przerażeniem przyglądał się pandemonium, w którym w żaden sposób nie uczestniczył. Ani jako kat, ani jako ofiara. Taktyka czy szczere przekonanie (mechanizm wyparcia?). Za pierwszą opcją przemawia fakt, że kiedy Broad po wojnie trafił w ręce Anglików, próbował przekonać ich do niewinności właśnie swym pamiętnikiem. Trzeba przyznać, że to co zanotował odznacza się przenikliwym autentyzmem i zdaje się świadczyć o empatii autora. Gdyby nie wiedza o jego działaniach w lagrze (wynikająca z zeznań byłych więźniów) można by przypuszczać, że to sprawiedliwy esesman. Broad podobno kochał muzykę i dużo czasu spędzał z obozową orkiestrą, ale o tym dowiadujemy się tylko z przypisów. Przede wszystkim był zabójcą, członkiem komórki pełniącej w Auschwitz funkcję gestapo („przesłuchania”, tortury, egzekucje). I przez pryzmat tej wiedzy należy patrzeć na jego relację, która sama w sobie jest wiarygodna. Na potwierdzenie przytoczmy dwa cytaty: pierwszy oddający w kilku zdaniach istotę obozu zagłady, drugi – o honorze i godności skazańców rozstrzeliwanych przez Politische Abteilung (w tym przez Broada).
„Barbarzyńskie warunki higieniczne i absolutnie niewystarczające wyżywienie oraz ciężka praca i inne udręki powodowały, że większość więźniów nędznie ginęło po paru tygodniach lub co najwyżej miesiącach pobytu w obozie. Nawet kobiety, odziane w rosyjskie szynele lub łachy, musiały wykonywać najcięższe roboty, jak dźwiganie kamieni lub kopanie. Tylko więźniowie, którym udało się uzyskać jakąś funkcję, bądź zatrudnienie w jednej z nielicznych lepszych drużyn roboczych, mogli przez dłuższy czas utrzymać się przy życiu. Oświęcim był obozem zagłady. Największym, jaki kiedykolwiek istniał w dziejach. W ciągu jego trwania wymordowano tam od 2 do 3 milionów Żydów. Poza tym tysiące Polaków, Rosjan, Czechów, Jugosłowian i innych”.
„Tak umierali Polacy i Żydzi, o których przecież propaganda hitlerowska wciąż głosiła, że są skomlącymi o łaskę niewolniczymi kreaturami, którym nie przysługują żadne uprawnienia do życia (…) Obojętnie, czy byli to mężczyźni, czy kobiety, młodociani czy starcy, niemal bez wyjątku obserwowano ten sam obraz: ludzie ci ostatkiem sił mobilizowali się, by godnie umierać. Żadnego skomlenia o łaskę, za to często ostatnie spojrzenie bezdennej pogardy, na którą owi prymitywni czeladnicy mordu umieli odpowiedzieć jedynie sadystyczną wściekłością”.
Badacz kocich kikutów
Zapiski Johanna Kremera tym różnią się od sprawozdań Broada i Hössa, że powstawały „na żywo”, w czasie wojny i nie były przeznaczone do publikacji. Doktor nie zamierzał ich ujawniać. Z tych notatek wyłania się postać budząca odrazę swą małostkowością, megalomanią i prymitywizmem. To nieco paradoksalne, bo Kremer należał do elit intelektualnych III Rzeszy. Ukończył trzy fakultety, miał doktorat, pracował naukowo. Jednak ani język, ani treść pamiętnika nie zaświadczają o jego wysokim wykształceniu.
Większość zapisków dotyczy życia i działalności Kremera w rodzinnym Münster, gdzie bezskutecznie starał się o katedrę na uniwersytecie. Na kartach pamiętnika daje wyraz swojej frustracji z tym związanej i chwali się rzekomo przełomową pracą o dziedziczeniu ułomności na przykładzie kota z kikutem ogona. To zaprząta jego uwagę.
Kiedy trafia na trzy miesiące do Auschwitz jest nieco przejęty „akcjami specjalnymi” (swój czynny udział w nich przemilcza), co nie przeszkadza mu namiętnie myśleć o smakołykach przeznaczonych dla esesmanów. 6 września 1942 r. notuje: „Dziś w niedzielę wyśmienity obiad: zupa pomidorowa, pół kury z kartoflami i czerwoną kapustą (20g tłuszczu); słodka legumina i wspaniałe lody waniliowe”. Dzień wcześniej pisze o zagazowaniu kilkuset kobiet wycieńczonych głodem (tzw. muzułmanek) – „coś najokropniejszego z okropności”, nazajutrz jest przy mordzie około ośmiuset francuskich Żydów przywiezionych z obozu przejściowego w Drancy. Bardziej zajmują go jednak rozkosze podniebienia. Opisy menu przeplata z opisami zbrodni.
Kremer nadmienia ponadto o pobieraniu „materiału” (wątroba, trzustka, śledziona) z ciał więźniów zabijanych w obozowym szpitalu zastrzykiem fenolu. Nie widzi w tym nic niewłaściwego. To dla niego normalna czynność wynikająca z realizacji celów naukowych.
Ostatnia część pamiętnika to czas nalotów aliantów na Münster. Doktor oburza się ich okrucieństwem, chowa się po schronach i załatwia jakieś drobne interesiki (w tym zachłannie szabruje, co się da). Zło w przypadku Kremera ma twarz żałosnego, sfrustrowanego pseudonaukowca, o wybujałych ambicjach i zdeformowanej, egoistycznie pojętej moralności.
Nie zapominajmy
Na koniec warto powiedzieć, że Oświęcim w czasach SS jest publikacją znakomicie opracowaną. Przedmowa Jerzego Rawicza, aneksy w postaci relacji więźniów pracujących w oświęcimskim domu Hössa – Stanisława Dubiela i Janiny Szczurek, wykaz stopni służbowych SS, notki biograficzne, obszerna bibliografia, zdjęcia z obozu i wreszcie przypisy – szczegółowe, rzetelne. Jeśli ktoś nie czytał jeszcze nic o Auschwitz (dotyczy zwłaszcza ludzi młodych) – może zacząć właśnie od tej książki.
Obcowanie z literaturą obozową jest dla psychiki obciążające i wyczerpujące, ale co jakiś czas po prostu konieczne. Każdy świadomy i wrażliwy człowiek powinien znać przynajmniej kilka świadectw czasów pogardy i do nich powracać, żeby nigdy nie zapomnieć o okrucieństwie, do jakiego my ludzie jesteśmy niestety zdolni. Krew ofiar Auschwitz wciąż woła do nas, domagając się nie tyle pomsty, ile pamięci. Tylko dzięki mądrej, czułej pamięci mamy szansę ustrzec się przed rozpętaniem podobnego piekła w przyszłości. „Co raz stało się rzeczywistością, zawsze pozostanie możliwe” – dlatego bądźmy czujni i nie zapominajmy.
Banalność zła
Każdy, kto czytał Rozmowy z katem Kazimierza Moczarskiego czy osławioną pracę Hannah Arendt Eichmann w Jerozolimie lub przynajmniej choć trochę interesował się procesem norymberskim, miał okazję doświadczyć tej dziwnej konfuzji, tego zdumiewającego dysonansu poznawczego, że oto spodziewał się zobaczyć w niemieckich zbrodniarzach upiorne potwory, przerażających psychopatów, a tymczasem okazali się oni tacy zwykli, tacy trywialni. Właściwie, poza tym jednym „szczegółem”, że z zimną krwią uśmiercali tysiące istnień, nic ich od nas, przeciętnych zjadaczy chleba, nie różniło. Byli to przeważnie ludzie praktyczni o mentalności urzędników, zaangażowani w swoją „służbę”, którą pojmowali jako wywiązywanie się z zadań natury organizacyjnej, w duchu posłuszeństwa nadrzędnym organom i racjom. Ponadto starali się być dobrymi ojcami i mężami. I przeważnie takimi byli.
Zaskoczenie? Dezorientacja? Oburzenie? Jak ustosunkować się do takiej sytuacji? Jak pojąć mentalność i motywy ludobójców, którzy w niczym nie przypominają demonów? Odpowiedź Hannah Arendt: Zło nie jest spektakularne, nie ma w sobie nic z efektowności. Zło, jakkolwiek straszliwe w swoich skutkach (działaniach), w przyczynach (sprawcach działań) – okazuje się banalne i płaskie. Podobnie Simone Weil: „wyimaginowane zło (znane z literatury, sztuki, ludowych podań, sennych fantazji) jest romantyczne i wielobarwne, podczas gdy zło prawdziwe jest ponure, monotonne, jałowe i nudne”.
Wynaturzona moralność
Psychikę hitlerowców próbowano też pojąć w świetle hipotezy, że wystarczy odhumanizować człowieka, aby traktować go jak insekta, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Wtedy można funkcjonować zupełnie normalnie, jak wszyscy. Przecież każdy normalny człowiek brzydzi się robactwem i pozbywa się go w celach higienicznych. Zresztą cyklon B po to właśnie został wynaleziony – do zabijania owadów. I o zgrozo – wynalazł go Żyd.
Pokrewne wyjaśnienie znamy z prac Klemperera: zmieńmy język, a zmienimy nasz sposób myślenia i co za tym idzie – rzeczywistość. Zastąpmy słowa nazywające rzeczy po imieniu – "specjalistycznymi" terminami. Przykłady najsłynniejsze: Untermensch, czyli podczłowiek (określenie dotyczące Żydów, Cyganów i Słowian) oraz Endlosung der Judenfrage („ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej”). W miejsce „ludzi” wstawmy „podludzi”, a ludobójstwo nazwijmy „rozwiązaniem kwestii” – oto przepis na uspokojenie sumień. Bo naziści, wbrew pozorom, nie byli pozbawieni sumień. Te instancje wewnętrzne, obecne w każdym z nas, odzywały się również w nich, domagały się uzasadnienia, zdania sprawy z popełnianych zbrodni. Zadawany im wielokrotnie gwałt prowadził do dezorientacji i degeneracji. W efekcie w hitlerowcach wykształcała się specyficzna, wynaturzona moralność, która wzywała do troski o bliskich, wierności wobec wspólnoty, zaangażowania w pracę, poświęcenia, będąc zarazem ślepa na sposoby realizacji tych wartości – sposoby, które czyniły je antywartościami, karykaturami cnót. A jednak, mimo tego schorzenia, pozostały w sumieniach owych dewiantów jakieś zdrowe tkanki, coś co ich niepokoiło i kąsało.
Można tak wnioskować już choćby na podstawie strategii obronnych, jakie niektórzy z nich przyjęli – jako inicjatorzy, uczestnicy i sprawozdawcy wydarzeń, których groza niesie się przez pokolenia. Każdy próbował się na swój sposób wybielić. To znaczy, że widzieli, wyczuwali w sobie jakąś czerń. Etyczna nicość jest niemożliwa. Chyba że w przypadku demonów.
Trzech zbrodniarzy z Auschwitz
Książka Oświęcim w oczach SS zawiera relacje trzech zbrodniarzy – komendanta KL Auschwitz Rudolfa Hössa, funkcjonariusza obozowego gestapo Pery’ego Broada oraz lekarza Johanna Paula Kremera.
Höss, kompan Hitlera i członek NSDAP już od 1922 r., brał udział w morderstwie kapturowym dokonanym na nauczycielu, którego młodzi naziści uważali za zdrajcę. Po spędzeniu kilku lat w więzieniu zajął się uprawą roli w Meklemburgii. Tam założył rodzinę i spłodził dzieci. W 1934 r. rozpoczął czynną służbę w SS. Skierowany przez Himmlera najpierw do Dachau, a potem do Sachsenhausen, znalazł się finalnie w Oświęcimiu z misją tworzenia obozu zagłady. Był komendantem KL Auschwitz od 1940 do 1943 r., potem został przeniesiony do berlińskiej centrali, żeby raz jeszcze powrócić do lagru w celu przeprowadzenia ponurej Aktion Höss, czyli masowego mordu na węgierskich Żydach w komorach gazowych Brzezinki (były to najliczniejsze transporty w historii obozu). Po wojnie krótko się ukrywał. Schwytany w angielskiej strefie okupacyjnej, trafił ostatecznie do Polski, gdzie został osądzony i powieszony (w 1947 r.).
Pery Broad zaczął swą „karierę” od Hitler-Jugend, po czym zgłosił się na ochotnika do SS. W Auschwitz pełnił początkowo funkcję wartownika, a następnie wszedł do struktur Politische Abteilung (obozowego gestapo). Brał czynny udział w dręczeniu i mordowaniu więźniów. Aresztowany po wojnie przez Anglików, został stosunkowo szybko zwolniony i wrócił do Niemiec, gdzie zajmował się handlem. Ponownie zainteresowano się nim w związku z procesem oświęcimskim toczącym się we Frankfurcie. Ostatecznie pewien czas spędził w więzieniu (z czego na poczet kary zaliczono mu brytyjski areszt).
I wreszcie Johann Paul Kremer, urodzony w 1884 r., prawdopodobnie najstarszy esesman, jaki kiedykolwiek pojawił się w Auschwitz. Spędził tam zaledwie trzy miesiące – na przełomie lata i jesieni 1942. W tym czasie nie tylko przyglądał się kilkunastu „akcjom specjalnym” (eufemizm oznaczający mordowanie Żydów w komorach gazowych), ale i brał w nich udział jako obozowy lekarz. To m.in. od jego „diagnoz” zależało, kto będzie przeznaczony na śmierć, a kto jeszcze przez chwilę ocaleje. Całe niemal życie związany był z Münster, gdzie zajmował się pracą naukową (był doktorem filozofii, biologii i medycyny). Interesowała go anatomia i problem dziedziczenia defektów. W związku z tym dopuszczał się haniebnych praktyk, pobierając z ciał maltretowanych ofiar części różnych organów. Po wojnie skazany na karę śmierci przez krakowski sąd, został ostatecznie ułaskawiony (w więzieniu spędził dziesięć lat).
Wartość pamiętników
Wspomnienia tych trzech zbrodniarzy są godne uwagi z wielu powodów. Przede wszystkim dlatego, że stanowią głos katów (takich świadectw mamy niewiele, większość to relacje ofiar). Dają wgląd w psychikę hitlerowskich oprawców, umożliwiając spojrzenie na oświęcimskie piekło z ich perspektywy, dzięki czemu obraz Oświęcimia się dopełnia, jakkolwiek obrazoburczo to brzmi. Co więcej, jest to perspektywa przekrojowa – reprezentatywna dla całego społeczeństwa niemieckiego, zarażonego narodowym socjalizmem. Mamy bowiem do czynienia z przedstawicielami aż trzech pokoleń – Broad to dwudziestolatek, Höss jest w sile wieku, zaś Kremer zbliża się do sześćdziesiątki. Każdy pełni w lagrze inną funkcję: komendant – administracyjno-kierowniczą, Broad – wykonawczą (można by rzec – policyjną), natomiast lekarz – medyczną i „naukowo-badawczą” (co w praktyce oznaczało selekcję i okrutne eksperymenty na więźniach). Te pamiętniki należy również traktować jako niezamierzony akt samooskarżenia, mimowolny „dowód w sprawie”. I wreszcie jako wstrząsające memento, surową i bolesną przestrogę.
W oczach komendanta
Zatrzymajmy się na dłużej przy Hössie, gdyż jego postać jest najbardziej znacząca. Pisał swoje wspomnienia zaraz po wojnie, w krakowskim więzieniu, w oczekiwaniu na wyrok. Jak wyznał nakłonił go do tego „ludzki stosunek”, z jakim się tam spotkał. Sędzia śledczy Jan Sehn oraz psychiatra Stanisław Batawia, którzy stali za tą decyzją, twierdzili, że świadectwo Hössa jest szczere. Sam autor deklarował, że niczego nie chce zatajać. W rzeczywistości jednak wiele przemilczał, na co zwraca uwagę były oświęcimski więzień Jerzy Rawicz (autor przedmowy do pamiętników). Przemilczenia i wypaczenia dotyczą przede wszystkim kwestii odpowiedzialności komendanta. Z jednej strony otwarcie pisze o tym, jak funkcjonowała fabryka śmierci i jak okrutni i zdemoralizowani byli esesmani, z drugiej – konsekwentnie pomniejsza swą rolę w realizacji planu zagłady. Sprowadza się do poziomu wykonawcy rozkazów. O tym, do czego osobiście doprowadził w Auschwitz mówi tak jak my mówimy o nieuchronnym losie, o czymś, na co nie mamy wpływu. Używamy wtedy często sformułowania „siła wyższa”. Höss ujmował to całkiem podobnie, przy czym za „siłę wyższą” uznawał przywódców III Rzeszy:
„Osoba Reichsführera SS (Himmlera) była nietykalna. Jego zasadnicze rozkazy wydawane w imieniu Führera były święte. Nie było możliwości zastanawiania się nad nimi i interpretowania ich. Nie było ani jednego oficera SS, który by mógł odmówić wykonania rozkazu, rozkaz Führera był zawsze słuszny”.
Ekonom i humanista
Narracja komendanta jest przeważnie chłodna, rzeczowa. Höss pisze dużo i precyzyjnie o strukturze obozu, o sprawach związanych z biurokracją, zaopatrzeniem, kadrami, podziałem pracy. Jego misją była organizacja i rozbudowa obozu, w czym wykazywał wielkie zaangażowanie: „Istniało dla mnie tylko jedno: posuwać się w pracy jak najszybciej naprzód, aby stworzyć lepsze warunki i móc wykonywać otrzymane rozkazy”.
Höss dużo narzeka na trudności w realizacji swoich zadań (niewystarczające zasoby materialne, ludzkie itp.). Jest zdegustowany poziomem kompetencji osób przysyłanych mu do pomocy: „Spostrzegłem, że (…) cała dobra wola, wszystkie moje najlepsze zamiary muszą się rozbić o opór większości przydzielonych mi oficerów i szeregowców SS, o ich małą wartość jako ludzi (…) Tak samo było z więźniami funkcyjnymi”.
Mogłoby się wydawać, że zastrzeżenia komendanta budziły przede wszystkim zdolności techniczne czy motywacyjne personelu. Do pewnego stopnia tak było. Ale najbardziej tego ambitnego ekonoma oburzał poziom moralny owych pomocników. Jego zdaniem podlegli mu esesmani (jak np. osławiony dręczyciel i postrach więźniów Palitzsch) byli zaprogramowani na nienawiść, na skutek wieloletniej indoktrynacji. Takie uczucia samemu Hössowi były obce! On osobiście nie był wrogo nastawiony do Żydów i gdyby miał do dyspozycji innych współpracowników, traktowałby ich znacznie łagodniej.
„Osobiście nigdy nie czułem nienawiści do Żydów. Uważałem ich wprawdzie za wrogów naszego narodu, ale dlatego właśnie sądziłem, że należy ich traktować na równi z innymi więźniami i tak samo z nimi postępować (…) Uczucie nienawiści jest mi w ogóle obce. Wiem jednak, co to jest nienawiść (…) odczułem jej skutki na sobie”.
Bardzo przyjazny stosunek miał np. do Cyganów, którzy zachowywali się jak dzieci, co go poniekąd rozczulało. Byli tacy ufni, skorzy do zabawy, jakby nieświadomi czekającego ich losu. Höss humanista odetchnął, kiedy udało się wynaleźć bardziej humanitarne metody uśmiercania więźniów:
„Jak mi wyjaśnili lekarze, kwas pruski (cyklon B) działa paraliżująco na płuca, lecz działanie jest tak szybkie i silne, że nie wywołuje objawów uduszenia (…) Zagazowanie (pierwszego) transportu (radzieckich jeńców) podziałało na mnie uspokajająco. Zawsze ogarniała mnie groza, gdy myślałem o masowych rozstrzeliwaniach, zwłaszcza kobiet i dzieci. Miałem już dość egzekucji zakładników i innych masowych rozstrzeliwań. Teraz byłem spokojny, że rzezie ominą nas wszystkich i że ofiarom można będzie do ostatniej chwili oszczędzić cierpień. To właśnie było moją największą troską…”.
Bohater greckiej tragedii
Ten spokój wrażliwemu na krzywdę ludzką Hössowi mąciło poczucie, że jednak w komorach gazowych rozgrywają się dantejskie sceny. Wiedział i widział, że „robota” nadzorców jest wyjątkowo ciężka, że nie bez powodu znieczulają się oni litrami alkoholu, a nawet popełniają samobójstwa. Sam musiał uczestniczyć w niejednej „akcji specjalnej”, żeby jako komendant dać przykład („Musiałem pokazać wszystkim, że nie tylko wydaję rozkazy i zarządzenia, lecz także jestem osobiście przy ich wykonywaniu tak jak wymagałem tego od innych”).
Oto bodaj najbardziej wstrząsająca scena przedstawiona w książce:
„Pewnego razu dwoje małych dzieci tak pogrążyło się w zabawie, że matka nie mogła ich od niej oderwać. Nawet Żydzi z Sonderkommando nie chcieli zabrać dzieci. Nigdy nie zapomnę błagającego o zmiłowanie spojrzenia matki, która wiedziała, o co chodzi. Ci, którzy już byli w komorze zaczynali się niepokoić – musiałem działać. Wszyscy patrzyli na mnie. Skinąłem na podoficera służbowego, a ten wziął opierające się dzieci na ręce i zaniósł je do komory wśród rozdzierającego serce płaczu matki idącej za nimi. Najchętniej zapadłbym się pod ziemię pod wpływem współczucia, ale nie wolno mi było okazać najmniejszego wzruszenia”.
Komendant był rozdarty między powinnością a współczuciem, między służbą ojczyźnie a miłością do jednostki. Zupełnie jak bohaterowie antycznych tragedii.
„Muszę przyznać, że ludzkie odruchy wydawały mi się niemal zdradą Führera. Nie mogłem znaleźć wyjścia z tej rozterki duchowej. Musiałem nadal przeprowadzać proces zagłady, masowe mordy i nadal to przeżywać, nadal obojętnie przyglądać się temu, co mnie wewnętrznie najgłębiej poruszało”.
Nie wspomnieliśmy nic o życiu prywatnym komendanta. A i w tym przypadku należy wypowiadać się o Hössie w samych superlatywach. Domator, troskliwy opiekun żony Hedwig i gromadki dzieci, amator przyjęć, których z czasem urządzał coraz mniej (wskutek braku dobrego towarzystwa, nadmiaru pracy i wewnętrznego osamotnienia). Uwielbiał konie, dbał o psy (na terenie obozu wybudował luksusową psiarnię dla specjalnie szkolonych owczarków niemieckich). Dobrze traktował więźniów pracujących na terenie jego domu. Żona kochała kwiaty, dlatego zapewniał jej środki na prowadzenie ogrodu – pięknego w swoim przepychu.
Kat jako ofiara
Porzućmy już ton ironii i mowę pozornie zależną. Rudolf Höss – dobry gospodarz, człowiek przyjazny, wrażliwy, szanujący, a nawet lubiący więźniów, humanista zmuszony do dokonywania tragicznych wyborów – to oczywiście autokreacja nie mająca nic wspólnego z rzeczywistością. Ale nie jest też prawdą wizja tego zbrodniarza jako monstrum horrendum znajdującego rozkosz w znęcaniu się nad ludźmi (osobiście nie podniósł ręki na żadnego skazańca). I na tym polega problem. Nie problem z oceną jego czynów, gdyż ta jest jednoznaczna, lecz kłopot z pojęciem jego natury i natury jemu podobnych. Rozum domaga się racjonalnych interpretacji, a w tym przypadku napotyka na zbyt wiele sprzeczności. I gubi się.
W jakim celu komendant KL Auschwitz napisał swój pamiętnik? Katarktycznym, terapeutycznym, dokumentalnym? Chciał się oczyścić, przeprosić, dać świadectwo prawdzie? Z jego relacji wcale nie wynika, że czuł się winny. Najwyżej w jakimś małym stopniu odpowiedzialny za coś, co wymknęło się spod kontroli (poszło „nie tak”), ale co w swych podstawach uważał za słuszne. Sprawca bez winy – tak bym to określił.
Co więcej – zastosował pewien, jak się okazało dość typowy dla nazistów, manewr psychologiczny. Mianowicie on kat sugerował, że właściwie sam był ofiarą. Był ofiarą, ponieważ przymuszano go do „przebywania wśród odrażającego odoru wydobywającego się przy rozkopywaniu masowych grobów i palenia zwłok” czy „przyglądania się śmierci przez okienko komory gazowej”. Wobec tego zamęczonych więźniów należałoby uznać za ofiary ofiar. Innymi słowy: w obozie cierpieli wszyscy, zatem esesmani również zasługują na współczucie i wyrozumiałość.
Obiektywny obserwator
Nieco inaczej do udziału w zbrodni ustosunkował się młody esesman Pery Broad. Otóż po prostu wyłączył on swoją osobę z opisywanych wydarzeń. Przyjął rolę obiektywnego narratora, który, jak można się domyślać był w Auschwitz, ale tylko jako obserwator. Tak jakby do obozu przeniknął jakiś reporter z wolnego świata i z przerażeniem przyglądał się pandemonium, w którym w żaden sposób nie uczestniczył. Ani jako kat, ani jako ofiara. Taktyka czy szczere przekonanie (mechanizm wyparcia?). Za pierwszą opcją przemawia fakt, że kiedy Broad po wojnie trafił w ręce Anglików, próbował przekonać ich do niewinności właśnie swym pamiętnikiem. Trzeba przyznać, że to co zanotował odznacza się przenikliwym autentyzmem i zdaje się świadczyć o empatii autora. Gdyby nie wiedza o jego działaniach w lagrze (wynikająca z zeznań byłych więźniów) można by przypuszczać, że to sprawiedliwy esesman. Broad podobno kochał muzykę i dużo czasu spędzał z obozową orkiestrą, ale o tym dowiadujemy się tylko z przypisów. Przede wszystkim był zabójcą, członkiem komórki pełniącej w Auschwitz funkcję gestapo („przesłuchania”, tortury, egzekucje). I przez pryzmat tej wiedzy należy patrzeć na jego relację, która sama w sobie jest wiarygodna. Na potwierdzenie przytoczmy dwa cytaty: pierwszy oddający w kilku zdaniach istotę obozu zagłady, drugi – o honorze i godności skazańców rozstrzeliwanych przez Politische Abteilung (w tym przez Broada).
„Barbarzyńskie warunki higieniczne i absolutnie niewystarczające wyżywienie oraz ciężka praca i inne udręki powodowały, że większość więźniów nędznie ginęło po paru tygodniach lub co najwyżej miesiącach pobytu w obozie. Nawet kobiety, odziane w rosyjskie szynele lub łachy, musiały wykonywać najcięższe roboty, jak dźwiganie kamieni lub kopanie. Tylko więźniowie, którym udało się uzyskać jakąś funkcję, bądź zatrudnienie w jednej z nielicznych lepszych drużyn roboczych, mogli przez dłuższy czas utrzymać się przy życiu. Oświęcim był obozem zagłady. Największym, jaki kiedykolwiek istniał w dziejach. W ciągu jego trwania wymordowano tam od 2 do 3 milionów Żydów. Poza tym tysiące Polaków, Rosjan, Czechów, Jugosłowian i innych”.
„Tak umierali Polacy i Żydzi, o których przecież propaganda hitlerowska wciąż głosiła, że są skomlącymi o łaskę niewolniczymi kreaturami, którym nie przysługują żadne uprawnienia do życia (…) Obojętnie, czy byli to mężczyźni, czy kobiety, młodociani czy starcy, niemal bez wyjątku obserwowano ten sam obraz: ludzie ci ostatkiem sił mobilizowali się, by godnie umierać. Żadnego skomlenia o łaskę, za to często ostatnie spojrzenie bezdennej pogardy, na którą owi prymitywni czeladnicy mordu umieli odpowiedzieć jedynie sadystyczną wściekłością”.
Badacz kocich kikutów
Zapiski Johanna Kremera tym różnią się od sprawozdań Broada i Hössa, że powstawały „na żywo”, w czasie wojny i nie były przeznaczone do publikacji. Doktor nie zamierzał ich ujawniać. Z tych notatek wyłania się postać budząca odrazę swą małostkowością, megalomanią i prymitywizmem. To nieco paradoksalne, bo Kremer należał do elit intelektualnych III Rzeszy. Ukończył trzy fakultety, miał doktorat, pracował naukowo. Jednak ani język, ani treść pamiętnika nie zaświadczają o jego wysokim wykształceniu.
Większość zapisków dotyczy życia i działalności Kremera w rodzinnym Münster, gdzie bezskutecznie starał się o katedrę na uniwersytecie. Na kartach pamiętnika daje wyraz swojej frustracji z tym związanej i chwali się rzekomo przełomową pracą o dziedziczeniu ułomności na przykładzie kota z kikutem ogona. To zaprząta jego uwagę.
Kiedy trafia na trzy miesiące do Auschwitz jest nieco przejęty „akcjami specjalnymi” (swój czynny udział w nich przemilcza), co nie przeszkadza mu namiętnie myśleć o smakołykach przeznaczonych dla esesmanów. 6 września 1942 r. notuje: „Dziś w niedzielę wyśmienity obiad: zupa pomidorowa, pół kury z kartoflami i czerwoną kapustą (20g tłuszczu); słodka legumina i wspaniałe lody waniliowe”. Dzień wcześniej pisze o zagazowaniu kilkuset kobiet wycieńczonych głodem (tzw. muzułmanek) – „coś najokropniejszego z okropności”, nazajutrz jest przy mordzie około ośmiuset francuskich Żydów przywiezionych z obozu przejściowego w Drancy. Bardziej zajmują go jednak rozkosze podniebienia. Opisy menu przeplata z opisami zbrodni.
Kremer nadmienia ponadto o pobieraniu „materiału” (wątroba, trzustka, śledziona) z ciał więźniów zabijanych w obozowym szpitalu zastrzykiem fenolu. Nie widzi w tym nic niewłaściwego. To dla niego normalna czynność wynikająca z realizacji celów naukowych.
Ostatnia część pamiętnika to czas nalotów aliantów na Münster. Doktor oburza się ich okrucieństwem, chowa się po schronach i załatwia jakieś drobne interesiki (w tym zachłannie szabruje, co się da). Zło w przypadku Kremera ma twarz żałosnego, sfrustrowanego pseudonaukowca, o wybujałych ambicjach i zdeformowanej, egoistycznie pojętej moralności.
Nie zapominajmy
Na koniec warto powiedzieć, że Oświęcim w czasach SS jest publikacją znakomicie opracowaną. Przedmowa Jerzego Rawicza, aneksy w postaci relacji więźniów pracujących w oświęcimskim domu Hössa – Stanisława Dubiela i Janiny Szczurek, wykaz stopni służbowych SS, notki biograficzne, obszerna bibliografia, zdjęcia z obozu i wreszcie przypisy – szczegółowe, rzetelne. Jeśli ktoś nie czytał jeszcze nic o Auschwitz (dotyczy zwłaszcza ludzi młodych) – może zacząć właśnie od tej książki.
Obcowanie z literaturą obozową jest dla psychiki obciążające i wyczerpujące, ale co jakiś czas po prostu konieczne. Każdy świadomy i wrażliwy człowiek powinien znać przynajmniej kilka świadectw czasów pogardy i do nich powracać, żeby nigdy nie zapomnieć o okrucieństwie, do jakiego my ludzie jesteśmy niestety zdolni. Krew ofiar Auschwitz wciąż woła do nas, domagając się nie tyle pomsty, ile pamięci. Tylko dzięki mądrej, czułej pamięci mamy szansę ustrzec się przed rozpętaniem podobnego piekła w przyszłości. „Co raz stało się rzeczywistością, zawsze pozostanie możliwe” – dlatego bądźmy czujni i nie zapominajmy.
