Metafizyka szachów

Zawsze kiedy obcuję z dziełami Vladimira Nabokova utwierdzam się w przekonaniu, że to ostatni z wielkich mistrzów literatury rosyjskiej – tej prawdziwie wybitnej spod znaku Dostojewskiego, Czechowa czy Gogola – literatury „przeklętych problemów”, samotności, obłędu, odwiecznych pytań o sens i tożsamość, tęsknot słowiańskiej duszy maskowanych drwiną, ironią, jedynym w swoim rodzaju humorem. Wiemy, że Nabokov był emigrantem i kosmopolitą (większość życia spędził w Europie Zachodniej i USA), ale mentalnie Rosji nie opuścił nigdy. Została w nim jak miłość do motyli i szachów.

„Obrona Łużyna” (1930 r.) wyrosła na gruncie drugiej z wymienionych pasji pisarza. Nabokov uczynił bohaterem swojej powieści człowieka, dla którego „królewska gra” okazała się zarazem szczęściem i przekleństwem. Łużyn, początkowo młodzieniec bez właściwości, izolowany przez rówieśników i nie mający szczególnych zainteresowań poza lekturą „W osiemdziesiąt dni dookoła świata” czy „Przygód Sherlocka Holmesa” („który logice przydał wdzięku marzenia”), przypadkiem odkrywa pudełko z szachami należące do ojca (niespełnionego autora książek dla młodzieży). To dla chłopca moment inicjacji, wkroczenia w inną, niemal mistyczną rzeczywistość, która w krótkim czasie staje się jedyną treścią jego życia. Zaciekawienie przeradza się w fascynację, a fascynacja w szaleństwo, w powolną degradację osobowości. Zanim jednak dojdzie do dramatu, objawia się geniusz szachowy Łużyna. Bohater święci triumfy na licznych turniejach, jest podziwiany przez znawców, a przy okazji wykorzystywany przez szemranego impresario (niejakiego Walentinowa). Rozgrywa decydującą partię z włoskim arcymistrzem Turatim (punkt kulminacyjny), a potem już z losem oraz z samym sobą.

W tym najważniejszym pojedynku (w którym rywalem jest choroba psychiczna – Łużyn we wszystkim, co go otacza, widzi figury i kombinacje szachowe) wspiera go oddana żona, córka emigrantów z Petersburga, z czułością akceptująca wszelkie dziwactwa swojego wybranka. Do związku doszło jakby mimochodem, podczas przypadkowego spotkania przyszłej pary w jednym z niemieckich kurortów. Łużyn – nieporadny, nieprzytomny, kompletnie nieprzystosowany do życia istniejącego poza szachami – coś dostrzegł, coś skojarzył i wymamrotał urywane słowa mające uchodzić za oświadczyny. Ona nie protestowała. Od tej pory nie odstępowała go na krok, troskliwie chroniąc męża przed szachowymi demonami (jej determinacja wzrusza i bawi zarazem).

Rozstrojonemu nerwowo Łużynowi towarzyszy przekonanie, że wszystko się powtarza, że zdarzenia i przeżycia układają się w motywy, które skądś zna, tyle że w innych wariantach (swoiste deja vu). Żeby było ciekawiej – składniki tego wzoru zdają się nie tylko tworem jego chorej wyobraźni. Wyłaniają się również z rzeczywistości obiektywnej. W ten sposób autor prowadzi z czytelnikiem grę, sugerując, że kwestia obłędu jego bohatera nie musi być wcale oczywista. Niewykluczone, że w istocie świat jest wielką szachownicą, na której powtarzają się określone kombinacje, a my w partii z niewidzialnym fatum stoimy na straconej pozycji. I musimy się bronić. Podobny motyw pojawia się w „Alicji po drugiej stronie lustra”, drugiej części słynnego dzieła Lewisa Carrolla, które – co ciekawe – przełożył na rosyjski właśnie Nabokov. W „Obronie Łużyna” mamy zatem do czynienia z metafizyką szachów, z metaforą "królewskiej gry" jako niezgłębionej rzeczywistości – której jednocześnie pragniemy i od której z przerażeniem uciekamy.

A oto kilka cytatów dających wgląd w percepcję Łużyna – z jej grozą i śmiesznością:

1) „Wszystko na co patrzył – z przeklętej konieczności patrzenia na cokolwiek – podlegało skomplikowanym optycznym przeistoczeniom”.
2) „Siedział, opierając się na laseczce, i myślał o tym, że lipą stojącą na oświetlonym zboczu można by ruchem skoczka wziąć tamten oto słup telegraficzny”.
3) „Grał bez przerwy cztery godziny i zwyciężył, kiedy jednak wsiadł już do taksówki, zapomniał, dokąd jedzie, zapomniał, jaki adres dał do przeczytania szoferowi i z zaciekawieniem czekał, gdzie się samochód zatrzyma”.
4) „Tylko tykanie zegarka na nocnym stoliku dowodziło, że czas nadal trwa. Łużyn wsłuchiwał się w to drobiące bicie serca, znowu zamyślał się i nagle drgnął, spostrzegłszy, że tykanie zegarka ustało. Wydało mu się, że noc zastygła na zawsze, teraz nie było już nawet dźwięku, który wyznaczałby jej mijanie, czas umarł, wszystko było przychylne, cisza była aksamitna. To szczęście i uspokojenie niedostrzegalnie wykorzystał sen, ale we śnie znowu nie miało się spokoju, bo rozpościerały się tam znowu sześćdziesiąt cztery kwadraty, wielka szachownica, pośrodku której dygocący i zupełnie nagi stał Łużyn, wielkości pionka, i wpatrywał się w niejasny układ olbrzymich figur, garbatych, wielkogłowych, koronowanych”.