„Ech, Miss, ech, Missisipi, pragnienie jedno sycisz” – pisał w swoim nostalgicznym wierszu Edward Stachura. Owianą legendą rzekę, która dla polskiego poety-marzyciela była bardziej chimerą niż rzeczywistością opisał Mark Twain – tyleż lirycznie, co realistycznie.
Po autobiografii amerykańskiego autora, którego cenię nie tylko za powieści przygodowe dla młodzieży, ale przede wszystkim za znakomite nowele i opowiadania – spodziewałem się jednak trochę więcej. Kunszt literacki tego twórcy jest oczywistością, nie sposób go kwestionować. Mimo to liczyłem na większą dawkę humoru i nietuzinkowych obserwacji.
Pierwsza część książki to w dużej mierze technikalia dotyczące pilotowania statków na Missisipi. Sporo szczegółów natury organizacyjnej, na dłuższą metę nużących. Dowiadujemy się niemało o historii i specyfice samej rzeki, a także o miastach i miasteczkach położonych wzdłuż jej brzegu. Żegluga parowa na Missisipi narodziła się w 1812 r. W ciągu lat trzydziestu wyrosła do potężnych rozmiarów, a nim upłynęło następne trzydzieści lat – zamarła. Z czasem wyparła ją kolej żelazna…
Twain – jako pilot parostatku – nauczył się rzeki na pamięć (głównie dzięki swemu przełożonemu i mistrzowi – Horacemu Bixby). Przyjmuje się, że pseudonim literacki pisarza pochodzi z tego okresu – w żargonie pilotów parowców „mark twain” oznacza „zaznacz dwa (sążnie głębokości)”.
Autor, opowiadając o Ameryce drugiej połowy XIX w., często ociera się o publicystykę – wdaje się w detale urbanistyczne czy społeczno-gospodarcze… Wielki kraj rośnie, rozwija się, tętni życiem. Opis tego procesu jest barwny i wszechstronny, jednak z jakichś powodów nie porywa. Twain słynie z ironii, trzeźwych sądów i pysznych anegdot obyczajowych ilustrujących rozmaite typy ludzkie. W „Życiu na Missisipi” korzysta z tego arsenału, lecz nie aż tak, żeby zaskoczyć czy rozbawić.
Paradoksalnie zapamiętam z książki fragmenty natury lirycznej, sentymentalnej. Te tony wybrzmiewają w drugiej części utworu. Pisarz opisuje swój powrót do St. Louis (po dwudziestu latach!) i wzruszenia związane z ponownym przemierzaniem rzeki. Spotyka ludzi i odwiedza miejsca z okresu swojej młodości…
A w międzyczasie opowiada: o tragicznej śmierci brata (w pożarze na statku), o dramacie wojny secesyjnej, o wyzysku Murzynów i Indian, o człowieku, którego poznał w Niemczech jako stróża trupów…
Otóż ten wartownik czuwał nad zmarłymi, co do których istniało podejrzenie, że mogą się jeszcze obudzić. W przypadku czyjegoś ożywienia miał natychmiast udzielać pomocy. I rzeczywiście – raz jeden ktoś powrócił z przedsionka śmierci. Był to człowiek, który przed wielu laty, w Ameryce, złamał życie stróżowi, mordując jego żonę i dzieci (w napadzie rabunkowym). Historia tak niezwykła, że można mieć wątpliwości, czy prawdziwa. Twain wplótł w nią jeszcze motyw ukrytego skarbu, gdzieś na wybrzeżu Missisipi. Bywa, że realista puszcza wodze fantazji...
Na zakończenie dwie poetyckie perełki:
1) „Utraciłem coś, czego póki żyję nie będę już mógł odzyskać: cały wdzięk, piękność, poezja uleciały z majestatycznej rzeki. Pamiętam do tej pory pewien cudowny zachód słońca, którego byłem świadkiem, gdy żegluga parowcem stanowiła dla mnie nowość. Rozległa przestrzeń rzeki zamieniła się w krew. W niezbyt wielkiej odległości czerwona barwa przechodziła w złoto, przez które płynęła samotna, czarna, wyraźnie widoczna kłoda. W jednym miejscu leżała na wodzie długa, ukośna, błyszcząca smuga, w innym powierzchnia łamała się w ruchliwe, opalizujące kręgi. Tam gdzie rudawy blask jaśniał najsłabiej było gładkie miejsce porysowane delikatnie pięknymi kołami i lśniącymi liniami. Lewy brzeg był gęsto zalesiony, a w ponurym cieniu rzucanym przez las w jednym miejscu migotała długa, pienista błyszcząca jak srebro smuga. Wysoko nad leśną ścianą suche drzewo o wyraźnych konturach falowało jedyną pokrytą liśćmi gałęzią, która paliła się jak płomień na tle wspaniałej słonecznej poświaty. Było jeszcze wiele pięknych zakrętów, odbijających się w wodzie obrazów, lesistych wyniosłości, łagodnej dali. A nad tym wszystkim daleko i blisko płynęły rozproszone światła wzbogacając co chwila obraz w nowe cuda kolorów. Stałem jak zaczarowany”.
2) „A stare morze jak gdyby płakało,
odchodząc szepcze i liże brzeg gładki
i bijąc w pomost dziś opustoszały
woła swe dawno zatopione statki”.
Po autobiografii amerykańskiego autora, którego cenię nie tylko za powieści przygodowe dla młodzieży, ale przede wszystkim za znakomite nowele i opowiadania – spodziewałem się jednak trochę więcej. Kunszt literacki tego twórcy jest oczywistością, nie sposób go kwestionować. Mimo to liczyłem na większą dawkę humoru i nietuzinkowych obserwacji.
Pierwsza część książki to w dużej mierze technikalia dotyczące pilotowania statków na Missisipi. Sporo szczegółów natury organizacyjnej, na dłuższą metę nużących. Dowiadujemy się niemało o historii i specyfice samej rzeki, a także o miastach i miasteczkach położonych wzdłuż jej brzegu. Żegluga parowa na Missisipi narodziła się w 1812 r. W ciągu lat trzydziestu wyrosła do potężnych rozmiarów, a nim upłynęło następne trzydzieści lat – zamarła. Z czasem wyparła ją kolej żelazna…
Twain – jako pilot parostatku – nauczył się rzeki na pamięć (głównie dzięki swemu przełożonemu i mistrzowi – Horacemu Bixby). Przyjmuje się, że pseudonim literacki pisarza pochodzi z tego okresu – w żargonie pilotów parowców „mark twain” oznacza „zaznacz dwa (sążnie głębokości)”.
Autor, opowiadając o Ameryce drugiej połowy XIX w., często ociera się o publicystykę – wdaje się w detale urbanistyczne czy społeczno-gospodarcze… Wielki kraj rośnie, rozwija się, tętni życiem. Opis tego procesu jest barwny i wszechstronny, jednak z jakichś powodów nie porywa. Twain słynie z ironii, trzeźwych sądów i pysznych anegdot obyczajowych ilustrujących rozmaite typy ludzkie. W „Życiu na Missisipi” korzysta z tego arsenału, lecz nie aż tak, żeby zaskoczyć czy rozbawić.
Paradoksalnie zapamiętam z książki fragmenty natury lirycznej, sentymentalnej. Te tony wybrzmiewają w drugiej części utworu. Pisarz opisuje swój powrót do St. Louis (po dwudziestu latach!) i wzruszenia związane z ponownym przemierzaniem rzeki. Spotyka ludzi i odwiedza miejsca z okresu swojej młodości…
A w międzyczasie opowiada: o tragicznej śmierci brata (w pożarze na statku), o dramacie wojny secesyjnej, o wyzysku Murzynów i Indian, o człowieku, którego poznał w Niemczech jako stróża trupów…
Otóż ten wartownik czuwał nad zmarłymi, co do których istniało podejrzenie, że mogą się jeszcze obudzić. W przypadku czyjegoś ożywienia miał natychmiast udzielać pomocy. I rzeczywiście – raz jeden ktoś powrócił z przedsionka śmierci. Był to człowiek, który przed wielu laty, w Ameryce, złamał życie stróżowi, mordując jego żonę i dzieci (w napadzie rabunkowym). Historia tak niezwykła, że można mieć wątpliwości, czy prawdziwa. Twain wplótł w nią jeszcze motyw ukrytego skarbu, gdzieś na wybrzeżu Missisipi. Bywa, że realista puszcza wodze fantazji...
Na zakończenie dwie poetyckie perełki:
1) „Utraciłem coś, czego póki żyję nie będę już mógł odzyskać: cały wdzięk, piękność, poezja uleciały z majestatycznej rzeki. Pamiętam do tej pory pewien cudowny zachód słońca, którego byłem świadkiem, gdy żegluga parowcem stanowiła dla mnie nowość. Rozległa przestrzeń rzeki zamieniła się w krew. W niezbyt wielkiej odległości czerwona barwa przechodziła w złoto, przez które płynęła samotna, czarna, wyraźnie widoczna kłoda. W jednym miejscu leżała na wodzie długa, ukośna, błyszcząca smuga, w innym powierzchnia łamała się w ruchliwe, opalizujące kręgi. Tam gdzie rudawy blask jaśniał najsłabiej było gładkie miejsce porysowane delikatnie pięknymi kołami i lśniącymi liniami. Lewy brzeg był gęsto zalesiony, a w ponurym cieniu rzucanym przez las w jednym miejscu migotała długa, pienista błyszcząca jak srebro smuga. Wysoko nad leśną ścianą suche drzewo o wyraźnych konturach falowało jedyną pokrytą liśćmi gałęzią, która paliła się jak płomień na tle wspaniałej słonecznej poświaty. Było jeszcze wiele pięknych zakrętów, odbijających się w wodzie obrazów, lesistych wyniosłości, łagodnej dali. A nad tym wszystkim daleko i blisko płynęły rozproszone światła wzbogacając co chwila obraz w nowe cuda kolorów. Stałem jak zaczarowany”.
2) „A stare morze jak gdyby płakało,
odchodząc szepcze i liże brzeg gładki
i bijąc w pomost dziś opustoszały
woła swe dawno zatopione statki”.
